Archiwum kategorii: Nowości wydawnicze

Ostatnia wdowa

Porywający thriller kryminalny autorki światowych bestsellerów.
Z udziałem Willa Trenta i Sary Linton

Rutynę rodzinnych zakupów przerywa uprowadzenie Michelle Spivey, matki opuszczającej sklep z jedenastoletnią córką. Śledztwo trwa, policja szuka porwanej, a partner błaga o jej uwolnienie. Bez powodzenia. Jakby Michelle rozpłynęła się w powietrzu.
Miesiąc później, w senne niedzielne popołudnie lekarka sądowa Sara Linton jest na lunchu ze swoim chłopakiem, Willem Trentem, agentem Georgia Bureau of Investigation. Spokój letniego dnia przerywa gwałtowne wycie syren.
Oboje Sara i Will to profesjonaliści. Ale tego jednego dnia instynkt zawodzi ich oboje. W ciągu kilku godzin sytuacja wymyka się spod kontroli: Sara staje się zakładniczką, a Will musi pracować pod przykrywką. Wydarzenia tego dnia zaprowadzą ich w odległe tereny Appalachów, ku przerażającej prawdzie o tym, co rzeczywiście stało się z Michelle Spivey.

Mów do mnie. Sonia Belasco

Mam tak przynajmniej dwadzieścia razy dziennie. Robię coś albo coś mówię, albo coś widzę i mam ochotę wysłać pocztówkę do tego miejsca bez adresu, w którym teraz przebywasz: “Szkoda, że Cię tu nie ma”.

Nie ma dobrych słów, by wyrazić ból po stracie. Nie ma słów, które pomogłyby walczyć z pustką po kimś, kto odszedł. To dlatego Melanie zaczęła malować. Jej matka była dość ekscentryczną artystką, wspaniałą kobietą. Zmarła przedwcześnie na raka. Melanie maluje, by poczuć jej bliskość. To dlatego Damon zaczął robić zdjęcia. Carlos, jego najlepszy przyjaciel, był fotografem. Odebrał sobie życie. Damon chce zrozumieć, dlaczego. Wierzy, że przez obiektyw jego aparatu zobaczy świat oczami Carlosa. Dla obojga sztuka to terapia, światło nadziei w trudnym powrocie do normalności. Spotykają się podczas prób do szkolnej wersji Otella. Mają ze sobą wiele wspólnego, coraz dłuższe rozmowy przynoszą obojgu ulgę. Przekonują się, że czasami wystarczy, by ktoś nas wysłuchał, bo zainteresowanie życzliwej osoby to najlepsze lekarstwo na smutek.

Sonia Belasco przez większą część swojej kariery zawodowej pracowała z nastolatkami, jako ich mentorka, nauczycielka i terapeutka. Często czerpie inspirację z pasji młodych ludzi, ich kreatywności i siły charakteru. Nie przegapi żadnego programu telewizyjnego o młodzieży licealnej, widziała też wszystkie współczesne filmy o bitwach tanecznych i superbohaterach. Pochodzi z Waszyngtonu, a obecnie mieszka w Filadelfii.

Kup książkę

Fragment

– Tak się zastanawiam, czyby się w tym roku nie przebrać w Halloween za Marilyn. A ty mogłabyś wystąpić jako Joe DiMaggio – oświadcza Tristan, przewieszając nogi przez poręcz ruchomych schodów w metrze.
Mrugam. Wszystko wydaje się rozmazane, niczego nie widzę.
– Halooo – przypomina o sobie Tristan, machając mi ręką przed nosem. – W ogóle mnie nie słuchasz, Ellis.
Szturcha mnie łokciem w żebra, tak że prawie wywracamy się do tyłu.
– Mogliśmy spaść, idioto – warczę, odzyskawszy równowagę, i piorunuję go wzrokiem.
– Ale nie spadliśmy!
Tristan odgarnia czarne włosy opadające mu na oczy i wydyma wargi.
– Mogę…
– Nie – odpowiadam kategorycznie.
– Jak sobie chcesz – mamrocze. – Zsynchronizuj swoje czakry. Oczyść aurę. Skup się na zakupach.
Kąciki ust drżą mi od skrywanego śmiechu.
– Widzę to – oznajmia dumnie. – Prawie cię rozbawiłem.
– Zamknij się – szepczę.
– Terapia zakupowa naprawdę czyni cuda – ciągnie dalej. – Było o tym w programie Oprah.
– Uhm. Bo przecież wszystko, co mówią u Oprah, to prawda – odpowiadam szyderczo.
Tristan przyciska dłoń do piersi, udając urażonego.
– Jest moją idolką, okej? Więc proszę się z niej nie naśmiewać.
– Twoją i każdej znudzonej kury domowej w średnim wieku – kpię. – Nie występuje już nawet w telewizji.

Czytaj dalej

Siostrzyczka. Sue Fortin

Gdy ojciec wyjechał z moją siostrą na wakacje, przeczuwałam, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Tata dawno chciał odejść od mamy i rozpocząć nowe życie. Ale nagle, po wielu latach poszukiwań, zdarzył się cud.

Alice, teraz już dorosła kobieta, nie tylko nas odnalazła, ale też postanowiła odwiedzić i spędzić z nami trochę czasu. Matka przyjęła ją z otwartymi ramionami, ja, zamiast radości, odczuwałam dziwny niepokój. Czy to naprawdę moja siostra, czy zręczna manipulatorka, która próbuje ukraść moje życie? Czy jestem o nią zazdrosna i dlatego zbyt podejrzliwa? A może popadam w paranoję?

Kup książkę

Fragment

Są na świecie miejsca, w których mróz szczypie tak mocno, że palce drętwieją, a z ust lecą białe obłoki. Ale to nie one są najzimniejsze. Czasami najchłodniej jest w domowym ognisku, wśród członków rodziny.
Leżę w łóżku, które nie należy do mnie. Tego jestem pewna. Zacznijmy od tego, że materac jest twardszy. Brakuje mu miękkości, do której przywykłam. Niepewnie prostuję palce dłoni i słucham cichego szelestu materiału. Tworzywo sztuczne? A na koniec wnioskuję, że to wodoodporny materac.
Czuję ciężar pościeli. I znowu dostrzegam różnicę. Wypełniona włóknem poliestrowym kołdra nie jest tak ciepła i miękka jak w domu. Jest cięższa i twardsza. Chwytam ją między palce. Przywodzi mi na myśl wykrochmaloną wełnę. Ciężkości zapewne dodaje jej położony na wierzchu koc. Założę się, że jest niebieski.

Czytaj dalej

Raj nie istnieje. Michael Robotham

Dwie wyraziste bohaterki, które mają wiele do ukrycia, mistrzowski styl i zawrotne tempo akcji. Z połączenia tych składników powstała książka, od której trudno się oderwać, chociaż czasami trzeba zamknąć oczy ze strachu.

Nazywa się Agatha. Ani brzydka, ani ładna. Układa towary na sklepowych półkach. Dręczy ją bolesna przeszłość i obsesyjne pragnienie dziecka, miłości i rodziny. Ukradkiem obserwuje Meghan, kobietę, która ma wszystko, o czym ona może tylko marzyć. Powoli zdobywa jej zaufanie, z perfidią realizuje plan, który nabiera coraz wyraźniejszych kształtów. Uparcie dąży do celu i jest zdolna do najgorszego, bo dawno przestała odróżniać dobro od zła.

Kup książkę

Fragment

Nie jestem najważniejszą postacią w tej opowieści. Ten honor należy do Meg, żony Jacka, z którym tworzą parę idealnych rodziców dwójki idealnych dzieci, chłopca i dziewczynki, jasnowłosych i błękitnookich, słodszych niż miodowe ciastka. Meg znów jest w ciąży, a ja cieszę się niewysłowienie z tego powodu, ponieważ ja też oczekuję dziecka.
Opierając czoło o szybę, patrzę przez okno w lewo, potem w prawo na warzywniak, salon fryzjerski i butik z ciuchami. Meg się spóźnia. Zazwyczaj o tej porze Lucy jest już w szkole, a Lachlan w przedszkolu, zaś Meg siedzi z przyjaciółkami w kawiarni na rogu. Tworzą specjalną grupę, bo wszystkie są mamami. Spotykają się w każdy piątkowy poranek, zajmują stolik na zewnątrz, przepychają się z wózkami dziecięcymi niczym kierowcy na pokładzie dla samochodów na promie. Zamawiają jedno cappuccino z chudym mlekiem, jedno chai latte i dzbanek ziołowej herbaty…
Ulicą przejeżdża czerwony autobus i zasłania mi znajdujący się naprzeciwko park Barnes Green. Kiedy się oddala, na odległym końcu ulicy dostrzegam Meg. Ma na sobie dżinsy ze stretchem i luźny sweter, w ręce niesie kolorowy rowerek na trzech kółkach. Pewnie Lachlan się uparł, że pojedzie do przedszkola na rowerku, i przez to Meg jest spóźniona. Po drodze zatrzymywał się, żeby popatrzeć na kaczki i na uczniów, którzy mieli lekcję wuefu na dworze, i na starych ludzi ćwiczących tai-chi, którzy poruszają się tak powoli, że mogliby być kukiełkami z filmu animowanego kręconego klatka po klatce.

Czytaj dalej

Cud na Piątej Alei. Sarah Morgan

Eva, nieuleczalna romantyczka, patrzy na życie przez różowe okulary i wierzy w szczęśliwe zakończenia. Jednak czasem nawet jej jest smutno. Po śmierci babki nie ma już żadnej rodziny i ciągle nie może znaleźć prawdziwej miłości, choć jej przyjaciółki dawno odszukały swoje połówki. Do tego nadchodzi Boże Narodzenie, a to trudny czas dla samotnych.
W liście do Świętego Mikołaja prosi więc o romans. Zbieg okoliczności sprawia, że śnieżyca nad Nowym Jorkiem więzi ją w jednym mieszkaniu z cynicznym i przepełnionym pesymizmem autorem kryminałów, których Eva nie cierpi. Wydaje się, że nie mogła trafić gorzej…

Zamów

Fragment książki

– Jesteśmy na miejscu? – Eva wyjrzała przez okno taksówki. – Niesamowite. Mieszkanie ma pewnie widok na Central Park. Ile bym dała, żeby mieszkać tak blisko Tiffany’ego!
– Potrzebuje pani pomocy z tymi wszystkimi pakunkami? – Szofer spojrzał na nią w lusterku.
– Poradzę sobie, dziękuję.
Zapłaciła za kurs.

Czytaj dalej

Odnaleźć Gobi. Dion Leonard

Wzruszająca, prawdziwa opowieść o przyjaźni znanego maratończyka Diona Leonarda i Gobi – bezdomnego pieska, który przebiegł z nim Maraton Piasków.

Odnalezienie jej było dla niego jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobił. Ale to, że ona znalazła jego, było jedną z najlepszych rzeczy, jaka mu się przytrafiła. Kiedy do niego podbiegła, nie spodziewał się, że wytrwa z nim do końca. Przebiegła z nim sto dwadzieścia cztery kilometry przez pustynię. Razem pokonywali wszystkie przeszkody, spali w jednym namiocie i dzielili się posiłkami. Nie wygrali maratonu, ale zyskali o wiele cenniejszą nagrodę – siebie. Gdy potem zgubiła się w labiryncie gwarnych ulic jednego z chińskich miast, Dion wszczął poszukiwania. Szukał z pomocą obcych ludzi, telewizji i mediów społecznościowych. Jego upór i determinacja sprawiły, że wkrótce mały piesek o wielkim sercu zamieszkał w jego domu na stałe.

Zamów książkę

Fragment

Tak jak na wcześniejszych punktach kontrolnych, pies skupił na sobie uwagę wszystkich również na mecie. Ludzie robili mu zdjęcia i filmowali jego finisz. Zdawało się, że pies dobrze się czuje w centrum zainteresowania. Mógłbym przysiąc, że popisuje się przed tłumem, jeszcze szybciej machając ogonem.
Tommy przekroczył metę minutę czy dwie przede mną i przyłączył się do aplauzu.
– Ten pies, człowieku! Biegł za tobą przez cały dzień!
– Dostał wodę? – zapytał jeden z wolontariuszy.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem. – Może napił się ze strumienia po drodze. – Poczułem się trochę głupio. Nie chciałem, żeby pies był głodny albo spragniony.
Ktoś znalazł nieduże wiaderko i dał mu wody. Bardzo mu się chciało pić, bo natychmiast ją wychłeptał.
Odsunąłem się na bok. Myślałem, że pies wreszcie poszuka sobie innego towarzystwa, ale nic z tego. Gdy tylko skończył pić, podniósł głowę, skupił spojrzenie na moich żółtych ochraniaczach i podbiegł do mnie. Chodził za mną krok w krok.

W obozie było gorąco i cieszyłem się, że zostawiłem już za sobą okropny górski chłód. Od tej chwili podczas biegu miałem się zmagać z upałem, a nie z zimnem. Od jutra mieliśmy biec przez pustynię Gobi. Nie mogłem się już doczekać.
Gdy tylko usiadłem w namiocie, pies zwinął się w kłębek obok mnie, a ja zacząłem myśleć o zarazkach i chorobach. Podczas tygodniowego biegu zachowanie higieny jest bardzo ważne, bo nie mamy dostępu do pryszniców ani umywalek i łatwo można rozchorować się od czegoś, czego się dotknie. Pies patrzył mi prosto w oczy, tak jak rano. Do kolacji zaplanowanej na szóstą trzydzieści zostało jeszcze kilka godzin, więc wyciągnąłem paczkę orzechów i biltongu. Pies nie odrywał ode mnie oczu.
Już podnosiłem kawałek mięsa do ust, kiedy nagle dotarło do mnie, że przez cały dzień nie widziałem, żeby ten pies cokolwiek jadł. Przebiegł większą część maratonu, a mimo to nie próbował żebrać ani ukraść rozłożonego przede mną jedzenia.
– Masz – powiedziałem, rzucając połowę mięsa na plandekę. Instynkt podpowiadał mi, że nie powinienem ryzykować i karmić go z ręki. Pies przeżuł mięso, połknął, kilka razy obrócił się wokół własnej osi i się położył. Już po chwili chrapał, a potem zaczął drgać i skamleć, pogrążony w głębokim śnie.

Obudziłem się i usłyszałem głosy mężczyzn, którzy zachowywali się jak przedszkolaki.
– Jaki piękny widok!
– To chyba ten sam pies co wczoraj wieczorem.
– Zgadza się. Słyszeliście, że ta sunia biegła za nim przez cały dzień?
Ona, sunia… Ten pies biegł za mną przez cały dzień, a mnie nawet nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić jego płeć.
Otworzyłem oczy. Pies patrzył prosto na mnie, zaglądał mi głęboko w oczy. Sprawdziłem. Mieli rację, to nie był on, tylko ona.
– Tak – powiedziałem do Richarda i pozostałych chłopaków. – Była przy mnie przez cały dzień. Ma niezły motorek.
Parę osób dało jej coś do jedzenia. Jadła wszystko, co dostała, ale robiła to z klasą, zupełnie jakby wiedziała, że ma tu dobry interes do zrobienia i musi się zachowywać jak dama.
Powiedziałem im, że zastanawiałem się, skąd ona się wzięła. Moim zdaniem należała do właścicieli jurty, w której spędziliśmy ostatnią noc.
– Chyba nie – odparł Richard. – Kilku uczestników wspominało, że widzieli ją wczoraj na wydmie.
To oznaczało, że w ciągu dwóch dni przebiegła osiemdziesiąt kilometrów. Byłem oszołomiony. Oznaczało to również, że nie należała do ludzi z poprzedniego obozu ani do nikogo z organizatorów biegu.
– Chyba wiesz, co musisz teraz zrobić, nie? – odezwał się Richard.
– Co?
– Musisz jej nadać imię.

***
Po pokonaniu półtora kilometra przestałem biec i przekląłem własną głupotę. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin mieliśmy wszystkie możliwe rodzaje pogody, od śniegu i deszczu w górach do suchego upału, który powitał nas na dole w obozie. Przez całą noc silny wiatr szarpał ścianami namiotu, a gdy wstałem, temperatura była najniższa ze wszystkich dotychczasowych startów.
Przeszkadzało mi to. Wyczekiwałem tego dnia, mając nadzieję, że trasa będzie bardziej płaska niż dotychczas, a pogoda bardziej upalna, a tymczasem na linii startu trząsłem się z zimna. Gdy pozostali biegacze dokonywali swoich przedstartowych rutynowych obrządków, ja zdjąłem plecak, pogrzebałem w nim i wyjąłem lekką kurtkę, zaburzając w ten sposób własną, precyzyjnie ustaloną rutynę.
A teraz znów musiałem zdjąć kurtkę. Po kilku minutach słońce wzeszło i temperatura zaczęła rosnąć. Powinienem się z tego cieszyć, ale w przeciwdeszczowej kurtce zacząłem się przegrzewać. Miałem przed sobą pięć godzin ostrego biegu, więc musiałem się zatrzymać.
Rozpiąłem suwaki i plastikowe klipsy, po czym wcisnąłem kurtkę do plecaka. Tommy, Julian i jeszcze dwóch biegaczy minęli mnie i objęli prowadzenie. Potem pojawił się jeszcze ktoś. Uśmiechnąłem się.
– Hej, Gobi – zwróciłem się do niej imieniem, które nadałem jej poprzedniego wieczoru. – Zmieniłaś zdanie?
Noc przespała zwinięta przy moim boku, ale na linii startu zniknęła wśród tłumu innych biegaczy. Byłem za bardzo skupiony na pogodzie, żeby się o nią martwić, a poza tym jeśli ostatnia doba czegoś mnie nauczyła, to tego, że Gobi jest bardzo uparta. Skoro miała inne plany na ten dzień, to kimże ja byłem, żeby ją zatrzymywać?
Ale oto znów mnie znalazła. Patrzyła na mnie, gdy zapinałem plecak, a potem przeniosła wzrok na moje ochraniacze. Była gotowa do biegu. Ja też.

Cisnąłem ostro, żeby dogonić tych na przedzie, i wkrótce znalazłem się tuż za nimi. Wiedziałem, że przed nami jest długi odcinek biegnący między dużymi skałami, a także pamiętałem, jak lekko biegł Julian na podobnym terenie pierwszego dnia. Nie chciałem, żeby znów oddalił się ode mnie, więc minąłem trzeciego i czwartego biegacza, a potem Juliana i Tommy’ego.
Dobrze było znowu być na przedzie. Czułem moc w nogach, biegłem z wysoko uniesioną głową. Słyszałem, że odległość między mną a tamtą czwórką zwiększa się z każdą minutą. Byłem w stanie biec szybko, a za każdym razem, gdy zaczynałem odczuwać zmęczenie, wystarczyło, że zerknąłem na Gobi. Mała suczka nic nie wiedziała o technikach biegania ani o strategii wyścigu. Nie wiedziała nawet, jak daleko zamierzam dobiec tego dnia. Po prostu biegła. Biegła, bo do tego została stworzona.

Różowe znaczniki doprowadziły mnie do skalistego obszaru. Płaska ścieżka, którą biegłem do tej pory, skręcała w prawo, ale znaczniki prowadziły prosto między skały, które wyglądały na wielkie i niestabilne. Miałem wrażenie, że nie da się między nimi utrzymać przyzwoitego tempa, ale nie można było ich uniknąć, więc piąłem się w górę, czując, jak pod moimi stopami przesuwają się mniejsze kamienie. Miałem nadzieję, że nie skręcę sobie kostki, i zazdrościłem Gobi, która przemykała nad nimi bez żadnego wysiłku.
Wiedziałem, że na tym odcinku Julian będzie szybszy ode mnie, i gdy zbliżaliśmy się do szczytu, słyszałem, że zmniejsza dystans. Ale kiedy w końcu znalazłem się na szczycie, zamiast wyrwać do przodu i starać się utrzymać Juliana za sobą najdłużej, jak się da, znieruchomiałem.
Z góry widać było wszystko. Daleko przed nami widziałem punkt kontrolny, a przed nim wioskę, przez którą mieliśmy przebiec. Skaliste zbocze schodziło w dół przez następne trzysta metrów. Różowe znaczniki wyznaczały trasę, powoli zbliżając się do płaskiej ścieżki, która prowadziła do wioski i do punktu kontrolnego.
Ale nie to przyciągnęło moją uwagę.
Podobnie jak Julian i dwaj inni biegacze, którzy już się z nami zrównali, skupiłem wzrok na samotnej postaci biegnącej na prawo od nas.
To był Tommy.
– Coś takiego – powiedział Julian. – To nie w porządku.
Tommy ominął skały i w ten sposób zyskał trochę czasu, według moich obliczeń jakieś dziesięć minut.
Wszyscy trzej byliśmy wściekli, ale Tommy był za daleko i nie usłyszałby naszych okrzyków, więc ruszyliśmy dalej razem, pełni determinacji, żeby się z nim zrównać.

Biegnąc przez wioskę, widzieliśmy Tommy’ego w punkcie kontrolnym, ale zanim sami tam dotarliśmy, zniknął już za skalnym grzbietem oddalonym o sto metrów.
Postanowiłem zatrzymać się na chwilę i dopilnować, żeby ktoś zwrócił uwagę na to, co się stało. Próbowałem to wyjaśnić jednej z organizatorek, ale popatrzyła na mnie jak na idiotę.
– Powtórz to, proszę.
– Tommy Chen ominął całe to skaliste zbocze za nami. To jest oszustwo i należy mu się kara.
– Zajmiemy się tym później – zbyła mnie.
– Tommy pobiegł na skróty – dodał Zeng, który był z nami i wszystko widział. – To nie w porządku.
Zdawało się jednak, że organizatorki to nie interesuje. Po chwili wyruszyliśmy z punktu kontrolnego, próbując dogonić Tommy’ego. Miał nad nami prawie półtora kilometra przewagi w trudnym terenie, ale mnie napędzała wściekłość. Zwiększyłem tempo do czterech minut i trzech sekund na tysiąc metrów. Julian i inni zostali nieco z tyłu, ale nie zwracałem na to uwagi. Miałem misję.
Ścieżka była kręta, więc tylko od czasu do czasu widziałem Tommy’ego. W pewnej chwili dzieliło nas zaledwie około ośmiuset metrów. Tommy odwrócił się, zobaczył, że próbuję go dogonić, i wyprysnął do przodu najszybciej, jak mógł.
Nie mogłem w to uwierzyć.
W tych biegach obowiązują określone zasady, swoista etykieta. Kiedy sobie uświadomisz, że zyskałeś nieuczciwą przewagę nad innym biegaczem, zatrzymujesz się i czekasz, aż się z tobą zrówna. W ten sposób porządek zostaje przywrócony. A gdy ktoś zostanie przyłapany na gorącym uczynku, tak jak Tommy, powinien zachować się przyzwoicie, od razu przeprosić i okazać nieco pokory.
Tymczasem Tommy pokazywał mi swoje pięty.
Zbliżałem się do niego, ale ponieważ włożyłem w ten pościg dużo wysiłku i pozwoliłem sobie na złość, szybko poczułem zmęczenie. Usłyszałem za sobą kroki i Julian mnie wyprzedził. Było coraz goręcej. Mieliśmy przed sobą długą, płaską drogę ciągnącą się całymi kilometrami, aż po horyzont. Dopadła mnie nuda, a potem frustracja.
Dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, że takie uczucia są toksyczne, ale nauczyły mnie również, jak sobie z nimi radzić.
W moim pierwszym w życiu ultrabiegu, pełnym maratonie z dodatkową prawie dziesięciokilometrową pętlą na końcu, zacząłem się nudzić około trzydziestego kilometra. Zanim dotarłem do czterdziestego kilometra, było już po mnie. Bieg nie sprawiał mi żadnej przyjemności. Miałem dość tego, że wyprzedzają mnie kobiety i mężczyźni znacznie starsi ode mnie. Kontynuowałem tylko po to, żeby dotrzymać towarzystwa Lucji, i choć przebyłem dystans czterdziestu dwóch kilometrów i stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów w przyzwoitym czasem trzech godzin i trzydziestu minut, moja psychika się poddała. Zszedłem z trasy przed dodatkową pętlą, ruszyłem do samochodu i czekałem na Lucję.
To czekanie trwało całe godziny.
Siedząc w samochodzie i patrząc, jak pozostali biegacze zdobywają się na wysiłek, na który ja nie potrafiłem się zdobyć, poczułem, że zawiodłem sam siebie.
Grupa przerzedziła się i w końcu pozostali już tylko biegacze, po których widać było, że ten bieg to dla nich jednorazowy wyczyn. Lucja była silniejsza, sprawniejsza i szybsza od nich wszystkich, więc zacząłem się zastanawiać, co się stało. W końcu wysiadłem z samochodu i przeszedłem ostatni odcinek trasy, wypatrując Lucji. Wkrótce ją znalazłem. Biegła powoli obok człowieka, który doznał poważnego urazu nogi. Lucja przy końcu trasy również walczyła ze zmęczeniem, ale dała sobie radę.
Patrząc, jak przebiega przez linię mety, poczułem, że coś zaczyna mnie dławić. Mentalna siła i empatia, jaką Lucja wykazała się tego dnia, pozostała ze mną już na zawsze. Często próbuję ją naśladować i w najlepszych chwilach potrafię przezwyciężyć nawet największy ból i niewygodę. Ale zdarzają się dni, kiedy głosy, które każą mi się poddać, brzmią głośniej niż te, które zachęcają do wysiłku. To są najtrudniejsze dni ze wszystkich.
Patrzyłem, jak Julian znika w oddali, próbowałem nie myśleć o tym, jak daleko jest już Tommy, i wiedziałem, że brakuje mi Lucji, ale szybkie spojrzenie na Gobi wystarczyło, żebym znów odzyskał koncentrację i wyrzucił z myśli sprawę Tommy’ego. Gobi wciąż była obok mnie i sama jej obecność wystarczyła, żebym miał ochotę biec dalej.

Długi płaski odcinek skończył się i przeszedł w teren porośnięty krzewami. Zauważyłem podczas pierwszego etapu, że gdy na drodze pojawił się strumień albo kałuża, Gobi czasami odbiegała na bok, żeby się napić, ale już od skalistego zbocza nie widziałem żadnej wody i zacząłem się zastanawiać, czy powinienem podzielić się z nią własnymi zapasami. Nie chciałem się zatrzymywać, ale czułem się za nią odpowiedzialny. Nie była duża, nogi miała niewiele dłuższe niż moja dłoń i ten bieg musiał ją kosztować wiele wysiłku.
Toteż gdy zobaczyłem przed nami strumienie, w pierwszej chwili poczułem ulgę. Gobi odbiegła i napiła się. Ale gdyby mogła zobaczyć to, co ja widziałem, aż tak bardzo by się nie cieszyła.
Za strumieniem zobaczyłem Juliana. Był już po drugiej stronie rzeki, która musiała mieć co najmniej pięćdziesiąt metrów szerokości. Przypomniałem sobie, że organizatorzy coś o tym wspominali kilka godzin temu, gdy ja trząsłem się z zimna na linii startu. Woda podobno sięgała do kolan. Miała być na tyle płytka, że dało się przejść.
Widok Juliana dodał mi energii i bez wahania wszedłem do rzeki, sprawdzając tylko, czy plecak mam przymocowany wystarczająco wysoko. Woda była zimniejsza, niż sądziłem, ale dobrze było trochę się ochłodzić.
Wkrótce stało się jasne, że woda z całą pewnością sięgnie mi do kolan, a może wyżej. Prąd był silny i niepewnie stąpałem po dnie pokrytym śliskimi kamieniami. Mogłem biec dalej w mokrych butach, bo wiedziałem, że szybko wyschną, ale gdybym się pośliznął, przewrócił i zamoczył plecak, to nie tylko stałby się ciężki i niewygodny, ale zniszczyłbym wszystkie swoje zapasy jedzenia. Jeden niewłaściwy krok, jeden drobny upadek i byłoby po biegu.
Byłem tak zaabsorbowany przekraczaniem rzeki, że nawet nie przyszło mi do głowy pomyśleć o Gobi. Chyba zakładałem, że sama sobie poradzi, podobnie jak nad kanałem poprzedniego dnia.
Ale tym razem szczekanie i skamlenie nie ustawało i z każdym moim krokiem stawało się bardziej rozpaczliwe.
Przeszedłem już ćwierć szerokości rzeki, a potem zrobiłem coś, czego nie zrobiłem jeszcze podczas żadnego biegu w życiu: odwróciłem się.
Gobi biegała po brzegu w jedną i w drugą stronę, patrząc prosto na mnie. Wiedziałem, że Julian ma nade mną kilka minut przewagi, i zastanawiałem się, jak daleko za mną jest następny zawodnik. Gdybym wrócił, czy oprócz cennych minut straciłbym również pozycję?
Pobiegłem do brzegu, wetknąłem Gobi pod lewą pachę i znów wszedłem do zimnej wody. Wcześniej nigdy nie brałem jej na ręce. Była znacznie lżejsza, niż przypuszczałem, mimo to forsować wraz z nią rzekę było o wiele trudniej. Brnąłem przed siebie, używając tylko prawego ramienia do zachowania równowagi.
Kilka razy się potknąłem, a raz mocno przechyliłem na lewą stronę, mocząc siebie, Gobi i zapewne również skraj plecaka. Ale suczka nie skarżyła się, nie próbowała się wyrywać ani uciekać. Zachowywała spokój, pozwalała mi zrobić swoje i zapewnić jej bezpieczeństwo.
Postawiłem ją na niewielkiej wysepce pośrodku rzeki, a ona zaczęła biegać w kółko, jakby to wszystko było wielką przygodą. Sprawdziłem plecak. Nie zmoczył się za bardzo. Podciągnąłem go jak najwyżej i zawołałem Gobi. Natychmiast do mnie podbiegła. Znów wziąłem ją pod pachę i szedłem dalej.
Po drugiej stronie wybiegła na brzeg o wiele szybciej niż ja. Nim oczyściłem się z błota i wodorostów, Gobi już otrząsnęła się z wody i patrzyła na mnie, gotowa biec dalej.
Droga gruntowa doprowadziła nas wkrótce do następnego kanału, znacznie większego niż ten, przez który Gobi przeskoczyła. Tym razem nie zatrzymywałem się, tylko szybko wziąłem ją na ręce.
Przez chwilę jej oczy znalazły się na poziomie moich oczu. Mógłbym przysiąc, że patrzyła na mnie ze szczerą miłością i wdzięcznością.
– Jesteś gotowa, dziewczynko? – Nie byłem w stanie powstrzymać uśmiechu. Postawiłem ją na drugim brzegu i patrzyłem, jak podskakuje. – No to chodźmy.
Podniosłem wzrok i zauważyłem staruszka na ośle, który obserwował nas z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu.
Ciekawe, jak wyglądam, pomyślałem.

Dom łez. Linda Bleser

Dom łez. Linda Bleser

Każdego dnia dokonujemy wielu wyborów. Czasami chodzi o jakiś drobiazg, czasami o coś naprawdę istotnego.Większość wyborów nie powoduje wielkich zmian w naszym życiu. Są jak małe gałązki, które wplatają się w inne. Co innego podejmowanie ważnych decyzji, które powodują rozwidlenie naszej rzeczywistości, tak jak u drzewa, gdy z pnia wyrastają dwa konary. Życie toczy się dalej, ale w dwóch różnych kierunkach. W jednej rzeczywistości jesteś tą, która coś zrobiła, a w drugiej, równoległej, tą, która czegoś nie zrobiła. Bo przecież każdy ma swoje „co by było, gdyby…”, prawda? I nigdy nie można przewidzieć, która decyzja będzie słuszna, a która nie. Dopiero później, patrząc wstecz, można osądzić, co z tego wyszło.
Opowieść o kobiecie, która dostała od losu niezwykłą szansę, by sprawdzić, jak wyglądałoby jej życie, gdyby dokonała innych wyborów.

Zamów książkę
Fragment książki

Siedziałam przy biurku i darłam kartki z mego pamiętnika na jak najdrobniejsze kawałeczki. Potem te kawałeczki wielkości konfetti wrzuciłam do sedesu i spuściłam wodę. Naprawdę tak zrobiłam, bo w moim życiu nie ma nic trwałego. Nawet kartek z mego pamiętnika.
Moja matka była poetką. Swoje życie, swoje przemyślenia i odczucia zapisywała w wierszach, i robiła to, że tak to nazwę, na bieżąco. Bez przerwy coś tam pisała i poprawiała, aż wreszcie dochodziła do wniosku, że jej czytelnikom przypadnie do gustu. Potrafiła wyprodukować cały potok słów, słów roztańczonych, rozśpiewanych, oddychających. Bez przerwy dłubała w swej duszy, drążyła ją, a to, co stamtąd wydobyła, przelewała na papier.
Nie jestem do niej podobna. Nie czuję żadnej potrzeby ujawniania swoich myśli i odczuć ani przed tymi, których kocham, ani przed ludźmi całkowicie obcymi, by podążali za nimi, za tymi myślami, jak za okruszkami chleba. Moje myśli należą tylko do mnie, a każdy nowy dzień jest po prostu nowym dniem, w którym nie ma tęsknoty za tym, co wczoraj. Nie ma też żadnych przesłanek odnoszących się do przyszłości.
Nie jestem podobna do matki.
Jeśli będę powtarzać to wystarczająco często, może w końcu uwierzę.
Dzisiaj są moje urodziny. Jak zwykle nie zamierzam ich obchodzić, skoro na ten właśnie dzień przypada rocznica śmierci mojej matki. Często zastanawiam się, czy matka zdawała sobie sprawę, że popełnia samobójstwo w dniu urodzin swego dziecka. Może i nie, może doszła już do takiego stanu, że własne dzieci stały się jej całkiem obojętne. Może w ogóle już nie pamiętała, że jest matką. Tak, czasami zastanawiałam się nad tym, ale zaraz potem czułam się wstrętną egoistką. Bo ja tu się zastanawiam, dlaczego nie uszanowała moich uczuć, kiedy ona musiała być już w samym epicentrum bólu i rozpaczy.
Niemniej jednak to właśnie pytanie prześladowało mnie każdego roku, tego właśnie dnia. A najbardziej bolało nie to, że matka tak bardzo chciała umrzeć, lecz że nie kochała mnie wystarczająco, by jednak żyć dalej. Ta myśl powracała co roku i co roku starałam się podrzeć ją na strzępki, jak te kartki z wpisami do mego pamiętnika. Cóż, porwaną myśl łatwiej od siebie odpędzić.
Nie udawało mi się jednak wymazać z pamięci tego koszmarnego obrazu. Tak strasznego, że aż trudno uwierzyć, że wyglądało to właśnie tak. Że to, co mam przed oczami, wcale nie jest wytworem bujnej wyobraźni. Czy naprawdę po biało-czarnych kafelkach w kuchni krew płynęła przerażająco czerwonym strumieniem? Czy naprawdę widziałam to pulsowanie w poprzecinanym przegubie ręki, pulsowanie coraz wolniejsze, kiedy wydając ostatnie tchnienie, matka rozpostarła ręce, jakby chciała prosić nas o przebaczenie? Nie, to niemożliwe, żebym widziała, jak umiera, umiera w taki właśnie sposób.
A może… może jednak tak? Może to właśnie widziałam, skoro ten obraz powraca uporczywie i wszystko na nim jest takie wyraźne. Po prostu jasne jak słońce. Cassie wciśnięta w kąt. Dłońmi zasłania oczy, w tym momencie całą sobą zaprzeczająca temu, co przecież jest, co przecież się dzieje. A w tej przerażającej ciszy wciąż słychać jej straszliwy krzyk.
Oczywiście, że próbowałam ratować matkę. Owinęłam krwawiący przegub ręcznikiem, błagając ją, by od nas nie odchodziła.
– Mamo, mamusiu, proszę, nie odchodź. Proszę, ja już zawsze się będę ciebie słuchać. Będę naprawdę dobrym dzieckiem.
To, co potem się wydarzyło, nie było już w mej pamięci takie żywe i wyraziste.
Wbiegający do kuchni ojciec w piżamie.
– Jezus Maria! Margie! – krzyczał. – Coś ty zrobiła?! – Odepchnął mnie na bok. – Bierz siostrę i idźcie na górę! Natychmiast!
Ale ja ani drgnęłam. Bo jakże tak, miałam zostawić matkę? Odejść od niej właśnie teraz?
Ojciec chwycił mnie mocno pod ramię i odciągnął od matki. Chwycił mnie naprawdę bardzo mocno, i dzięki temu ożyłam.
– Wyjdź stąd! Słyszysz? Natychmiast! I zabierz stąd Cassie!
Zrobiłam, co kazał. Dotarło do mnie, że Cassie nie powinna na to patrzeć. Zabrałam ją na górę, wcisnęłyśmy się w kąt i przytulone do siebie słuchałyśmy, jak nadjeżdża karetka na sygnale. Coraz głośniejszym, bo jest coraz bliżej. Potem cisza. A my tutaj same. Czekamy i tak bardzo chcemy wiedzieć, co tam, na dole, się dzieje.
Godziny mijały. Kiedy próbowałam wstać, Cassie kurczowo uczepiła się mojej ręki, wlepiając we mnie pełne przerażenia oczy.
– Nie odchodź, Jenno! Proszę, zostań! Nie zostawiaj mnie całkowicie samą!
– Nie zostawię cię, Cassie. Nigdy cię nie zostawię! – Tak jak ona zostawiła nas, dodałam w duchu. – Nigdy, Cassie. Przyrzekam.
Bezwiednie przesunęłam czubkiem palca po przegubie. Uległa skóra drgnęła, poddając się mojej woli, a ja nie po raz pierwszy pomyślałam, że to chyba wcale nie jest takie trudne. Jest wykonalne, nawet jeśli obiecałam coś Cassie.
Zadzwonił telefon, ale go zignorowałam. Moi znajomi i krewni wiedzą, że do mnie nie dzwoni się z życzeniami urodzinowymi, a już na pewno nie w tym właśnie dniu. W dniu moich urodzin, który jest rocznicą śmierci matki. A w tym roku skończyłam trzydzieści trzy lata, czyli jestem w tym samym wieku co ona, kiedy odeszła. I może właśnie dlatego pokusa, by pójść w jej ślady, stała się jeszcze silniejsza. W ślady bardzo krwawe… Bezwiednie zacisnęłam palce na wyimaginowanej czarnej kredce. Zacisnęły się jak u palacza papierosów, który odruchowo sięgnął po papierosa, zapominając, że wszystkie już wypalił.
Kiedy telefon znów zadzwonił, postanowiłam po prostu wyjść z domu. Tym bardziej że dla kogoś, kto jest w tak podłym nastroju jak ja, moje mieszkanie było stanowczo za małe. Tak zresztą działo się co roku. Całkowicie zwalało mnie z nóg, na szczęście kiedy dzień dobiegał końca, udawało mi się jakoś pozbierać. Czyli ten dzień był również moim wielkim zwycięstwem, bo po raz kolejny udawało mi się pokonać to, czego pragnęły geny po mojej matce. Geny autodestrukcji. W tym roku jednak było jakoś inaczej. Czułam się nie tylko zdołowana, lecz także tak, jakbym znalazła się na rozstaju dróg.
Po długiej zimie, kiedy niebo bez słońca jest nieskończenie szare, słońce tego dnia wydało mi się wręcz absurdalnie jasne. Słońce, czyli zapowiedź wiosennych roztopów, które już się zaczęły, czyli wcześniej niż zwykle. Chociaż po obu stronach chodnika leżały płaty brudnego śniegu, które opierały się zabójczym promieniom słońca. Ja, podobnie jak ten śnieg, w chwili obecnej również nie ceniłam sobie ani piękna, ani ciepła tych promieni. Były zbyt jasne, zbyt realne. Blask słońca jest dla tych, którzy żyją pełną piersią. Ja nie, dlatego miałam wrażenie, jakby ów słoneczny blask szydził z moich myśli, którym na pewno bardziej by pasowały ciemności nocy.
Szłam ot tak, przed siebie, ale wcale nie byłam zdziwiona, gdy okazało się, że dochodzę do cmentarza. Przychodziłam tu przecież często. Oczywiście sama, co bardzo mi odpowiadało.
Bez wahania przeszłam przez cmentarną bramę, nad którą widniał napis z kutego żelaza informujący, że jest to cmentarz w Mourningkill. Żałoba, śmierć… Tak, nazwa naszego miasta do tego miejsca pasowała idealnie.
Kiedy weszłam w cmentarną ciszę, poczułam się o wiele spokojniejsza. Gdyby nie rzędy nagrobków, można by odnieść wrażenie, że idzie się przez park z wypielęgnowanymi trawnikami i kwitnącymi krzewami. Po całym tym niby-parku porozrzucane były kamienne ławki dla żałobników, aby mogli sobie usiąść, poczytać, pomodlić się za swoich zmarłych. Szłam dobrze znanymi mi ścieżkami i mogłam z pamięci wyrecytować nazwiska na mijanych nagrobkach. Przez te wszystkie lata byłam już tu nieskończoną ilość razy – niczym duch nawiedzający ten poświęcony kawałek ziemi. Każdy z nagrobków z marmuru, granitu czy piaskowca był dla mnie jak stary przyjaciel. A na nagrobkach wyrzeźbione były wzruszające inskrypcje: kochanemu mężowi, ukochanej żonie, pełnej poświęcenia matce, póki śmierć nas nie rozłączyła…
Jeden z nagrobków jest wyjątkowo smutny, bo tak zawsze się dzieje, gdy czyjeś życie kończy się tak szybko. Teraz też serce mi się ścisnęło, gdy spojrzałam na wyrzeźbionego w kamieniu zapłakanego aniołka pochylonego nad maleńką trumienką.

Addie Rose
14 maja 2004 – 1 września 2004
Na zawsze pozostanie naszym aniołkiem

I jak zawsze zmówiłam krótką modlitwę za spokój duszy tego maleństwa, którego czas na ziemi był tak niedługi i którego najbliżsi nigdy nie przestaną opłakiwać. Kimże zostałaby maleńka Addie, gdyby nie musiała nas opuścić? Lekarką, prawniczką, a może poetką ze skatowaną duszą? Niestety, żaden z tych wariantów nie wchodzi już w grę.
Powoli podeszłam do kamiennego nagrobka mojej matki. Skromnego, bez żadnych ozdób. Wyryto na nim tylko imię i nazwisko, a pod nim krótką inskrypcję:
Jej słowa nadal żyją
I było w tym więcej prawdy niż w tradycyjnym epitafium:
Ukochanej żonie i matce
Nie ja pierwsza tego dnia odwiedziłam jej grób, ale wcale mnie to nie zdziwiło. Obcy ludzie często tu przychodzili, głównie kobiety. Zapalały świeczkę, kładły kwiaty, często też zostawiały karteczkę, a na niej kilka pośpiesznie napisanych słów. Słów pełnych uznania, coś w rodzaju hołdu, bo chciały, by to właśnie miejsce dało im nadzieję, natchnęło mądrością, podpowiedziało, co dalej robić. Grób mojej matki stał się bowiem mekką dla zranionych kobiet, które były przekonane, że moja matka gdzieś tam w zaświatach doskonale wyczuwa ich ból i wstawi się za nimi właśnie tam, dokąd ich głos nie dociera. Które uważały, że moja matka jest im bliska, że znają ją dobrze. Być może tak właśnie było. Doskonale ją rozumiały, a ja tego nie potrafiłam.
Teraz też na zielonej trawie koło nagrobka leżała jakaś kartka przyciśnięta kamykiem. Przyklękłam i sięgnęłam po nią. Okazało się, że to kartka wyrwana ze zbioru wierszy mojej matki. Pognieciona, wystrzępiona, jakby ktoś ją przez całe lata nosił w kieszeni. Naturalnie przeczytałam wiersz, który znajdował się na tej właśnie stronie. Czytałam, mając wrażenie, że ktoś jednocześnie recytuje ten wiersz. Moja matka, bo to jej głos słyszałam wyraźnie, dobiegający gdzieś tam z dołu, spod nagrobka.

DOM PŁACZU

Z sześciu funtów rozkrzyczanego mięsa
W sześć funtów popiołów zimnych jak kamień.
Pomiędzy nimi życie. Życie człowieka. Jak je ocenić?
Czy licząc ludzi, których kochał, czy też zliczając tych, którzy go kochali?
Czy oceniać według słodkich pocałunków, czy gorzkich łez
Czasu spokoju czy chwil bolesnych i modlitwy w blasku świec?
Czy też liczbą tych, o których życie otarł się na swej drodze?
A może liczy się tylko miara czasu?
Jak długo był, kiedy umarł
W Domu Płaczu.

Złożyłam kartkę i włożyłam do kieszeni. Miałam nadzieję, że ten ktoś zostawił tu ten wiersz, ponieważ był mu już niepotrzebny. Nie musiał go już czytać, zastanawiać się, bo ciemność zostawił za sobą.
Nagle gdzieś za mną zaszeleściło, poderwałam się więc z ziemi, strzepując z kolan źdźbła trawy. Okazało się, że to Cassie, moja siostra. Podeszła, spojrzała na nagrobek, a potem na mnie.
– O, jesteś tutaj!
– A tak. Jestem. Jak mnie wytropiłaś?
– Och! – Cassie machnęła lekceważąco ręką. – Wiadomo jak. Poszłam po śladach twego cierpienia. Przecież nim ociekasz.
– Nie. Ocieka się sarkazmem, a w cierpieniu człowiek na przykład się pogrąża.
– Aha. I ty dobrze o tym wiesz?
Cassie mogła podśmiewać się ze mnie. Tylko ona, dlatego wcale nie wybuchłam, tylko wzruszyłam lekko ramionami. Owszem, może i miałam jakąś tam obsesję na punkcie śmierci, ale czy można mnie za to winić?
Na poparcie swoich słów Cassie zrobiła jeszcze znaczącą minę, czyli efektownie wywróciła oczami. Moja młodsza siostra. Miała już dwadzieścia siedem lat i nadal twarz cherubinka w aureoli złocistych loków. Co sprawiało, że kiedy szła ulicą, nawet obcy uśmiechali się do niej.
– Cassie, dlaczego nie jesteś w szkole?
– Zapomniałaś? Są ferie wiosenne, więc mam tydzień odpoczynku od zasmarkanych nosów i wrzeszczących szkrabów.
To wszystko naturalnie powiedziała z uśmiechem, ponieważ Cassie kochała wszystkich swoich podopiecznych z zerówki jak własne dzieci. Byłam przekonana, że pewnego dnia zostanie wspaniałą matką.
– W takim razie powiedz, cóż takiego ważnego skłoniło cię do zabawienia się w szpiega.
Cassie podniosła pojednawczo rękę.
– Chciałam ci tylko dać prezent urodzinowy.
Wiadomo, co mi podała. Figurkę Dorotki.
– Nie sądzisz, że jesteśmy już na to trochę za stare? – spytałam z uśmiechem.
– To tradycja, więc wiek nie ma znaczenia. – Zerknęła na grób matki, potem spojrzała gdzieś w dal. – A poza tym… Poza tym chcę ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego.
Moje palce mimo woli zacisnęły się na maleńkiej figurce. Zacisnęły bardzo mocno, bo znów to poczułam, na moment. Déjà vu.
– Znalazłam dla nas dom, Jen.
– Dom?! Dla nas?– Błyskawicznie wróciłam do rzeczywistości. – A po co?
– Powiem szczerze, tylko nie obraź się. Twoje mieszkanie to po prostu nora, a ja z kolei wyprowadzam się od Dave’a, czyli ten dom to będzie coś dobrego i dla ciebie, i dla mnie. Po prostu zaczynamy wszystko od początku.
Może i powinnam być zaskoczona, ale wcale tak się nie czułam. Dave był którymś tam z kolei nieudanym związkiem Cassie, bo moja siostra, podobnie jak ja, nie potrafiła oddać się komuś – lub czemuś – na zawsze. Dlaczego? Zapewne nie wierzyła, że ten ktoś będzie na stałe, i wolała sama zakończyć związek, zanim zrobi to ten ktoś inny. Tak było. W końcu każdy ma jakieś niezagojone rany, z którymi radzi sobie po swojemu. Ja otoczyłam się murem. Podwójnym.
– I w tym domu mamy być tylko my? Same? – spytałam.
Cassie uśmiechnęła się.
– Tylko my, ale nie same. Przecież mamy siebie.
– Oczywiście, Cass. Kocham cię, siostrzyczko!
Uśmiech znikł. Cassie wyciągnęła rękę, jej dłoń zawisła tuż nad moim nadgarstkiem. A w oczach Cassie pojawił się wielki znak zapytania.
– Ależ Cass! Przecież się z tobą nie żegnam!
– Wcale tak nie pomyślałam! – zaprzeczyła żarliwie, ale oczy mówiły coś innego. Wiadomo, że jest przeczulona i zawsze doszukuje się jakichś oznak świadczących o tym, że jestem gotowa pójść w ślady matki. Zna tę moją słabą stronę, co doprowadza ją do rozpaczy.
– Pomyślałaś, Cass. Ja to wiem.
Zrobiła głośny wydech. Głośny, krótki, znaczący, a ja pomyślałam, że biedna Cassie już porządny kawał życia poświęciła na obserwowanie starszej siostry i szukanie oznak świadczących o tym, że ja również mam zamiar ją opuścić. Na zawsze.
– Cassie, czy pomyślałaś kiedyś, że skończę podobnie jak nasza matka?
– Nie. Nigdy.
Patrzyła w bok, ale jej głos był stanowczy, zbyt stanowczy, i to powstrzymało mnie od dalszej rozmowy na ten temat. Od wyznania, że jestem głęboko przekonana, że matka swoją chorobę psychiczną przekazała mi w genach. Nie, nie powiedziałam tego, nie chciałam przecież, żeby moja siostra jeszcze bardziej się martwiła.
– Cassie, czyli w jakimś sensie chcesz mi na urodziny podarować dom, tak? A wystarczyłaby zwykła kartka z życzeniami.
– Owszem, szukałam takiej kartki, ale nie znalazłam żadnej z odpowiednim tekstem. No wiesz, coś w stylu: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i bardzo mi przykro, że samobójstwo twojej matki na zawsze zepsuło ci ten dzień”.
Twojej. Tak. Cassie prawie zawsze mówiła „twojej”, a nie „naszej”. A teraz, kiedy wyrzuciła to z siebie, złapała mnie za ramię i zmusiła, bym stanęła do grobu plecami. Tak jak ona.
– Wiem dobrze, Jen, że w dniu swoich urodzin stawiasz na melancholię, ale niestety teraz nie ma na to czasu. Tym domem, który sobie upatrzyłam, ktoś inny bardzo się interesuje, dlatego trzeba szybko podjąć decyzję. Powiedziałam agentowi, że tak będzie, to znaczy jak najszybciej, ale przedtem oczywiście musisz ten dom zobaczyć. Jestem pewna, że ci się spodoba.
Tak powiedziała, a ja jeszcze nie zdążyłam przetrawić pomysłu, że raptem mamy zamieszkać razem. Cassie i ja, dwie stare panny. Może kupimy sobie jeszcze dwa kotki?
– Poza tym, Jen, rata kredytu hipotecznego byłaby o wiele niższa, niż obie płacimy za wynajem. Dlatego uważam to za idealne rozwiązanie.
– Dla ciebie, tak? Bo ja jakoś nie mam problemu, który raptem musiałabym rozwiązać!
– No cóż… Muszę przecież gdzieś mieszkać, a ty…
– A mnie potrzebujesz jako swego rodzaju przyzwoitki?
– Och, przestań już, Jen! Po prostu pomyślałam, że dla nas obu ten dom to będzie niezła frajda. Zaczynamy wszystko od nowa.
Hm… Zacząć od nowa. Dlaczego nie? Zawsze warto, a poza tym kiedyś sama się zastanawiałam nad kupnem domu, ale zrezygnowałam. Bo dom to coś bardzo trwałego, a nie tylko Cassie ma problemy ze związaniem się z czymś lub kimś na stałe.
Ale może warto spróbować…