Parka
Marian Jedlecki
Twoja dłoń co przez sen muska twarz
co tajnym zmysłom bezwiednie pomaga
od słabości łez żąda które się wzdragają
czeka aż od z moich przeznaczeń
ufnie światło w serce tchnie zmęczone
wrząca toń wyrzutów
poranny pogłos w uchu miele
to znów cofa się i w skalne gardziele zapada
werbalnym zawodem głuchym zgiełkiem skargi
bez sensu
czemu to robisz rozłoszczona?
dłoń lodowata drapieżna i liść w niej połyskliwy
którym sens pomiata
a wyspy piersi nagich uporem drgają
więc śnię z niebem obcym sprzęgnięty przestworem
i tylko okiem obojętnym kiść przekleństw
żadną poniewierki chłonie
zdrado niepojęcie obojętna
w błysku bólu co trwa lata całe
juz od głębi łona uczę się ciebie
jak być ranionym przez hańbę duszy dziewczyny
której obraz świta w moich myślach żyje
zazdrosna?
o kogo?
czym mi znowu grozisz
czy Milczenie bezsłowne sięga po moją duszę?
Bogowie –
płonie we mnie skryta śmiertelna Parka
większa niż rozeznań brzmię
a we mnie pomimo Czas pozostał bez skazy
bo widzisz –
widzisz las brzozowy
co rozrósł się korzeniem po mnie
i od dawna nie chcę rozstrzygać ko tu najpierwszy
młodość czy starość od nowe czyste
bo obie jednakie gotowe i czynią siebie wzajem