Ja kloszard (2)

Ja kloszard (fragment mojej książki 2)
Marcin Jodłowski

Seks dziewiętnastolatków, pieprzenie się króliczków, zbyt młodzi – uznaliśmy za miłość. Poszliśmy poświęcić w kościele swoje narządy płciowe, przyrzekając w ich imieniu wierność. Ale one i tak w głębi swego “czegoś tam”, w to nie uwierzyły. No, nie wiem, ale w każdym razie coś we mnie krzyczało, że to nie to, że to bezsens. Byłem jednakże po dwóch głębszych, na tzw. “odwagę” i nieodpowiedzialnie powiedziałem, „Tak”. W swoim i ich imieniu, rzecz oczywista. Cholera… Ależ się wtedy wygłupiłem. W konsekwencji sprowadziłem na siebie i nie tylko, cholerną katastrofę.
Po wypaleniu się namiętności, bylibyśmy nadal małżeństwem. A byliśmy, dlatego tylko, bo nie umiałem, a może, co bliższe prawdy, zwyczajnie zabrakło odwagi do zmiany statusu. Niestety, nawet ojcem być nie chciałem, bowiem uważałem, iż dziecko to grób małżeństwa. Często, do znudzenia, powtarzałem te idiotyzmy w pijackiej szczerości, cokolwiek wątpliwe w swojej, jakości. Przekonywałem samego siebie, aby zagłuszyć wyrzuty sumienia, a czasem, by być złośliwym, kiedy to ślubna polówka zbyt głośno kanalizowała swoje żądania, w kliku związanych ze mną tematach. Brrr… – Amok nieprzespanych nocy, ataki złości, bombardowanie pretensjami. W rezultacie Afganistan: na dłuższą metę nie wiadomo, kto wygrywał tę wojnę bez decydującej bitwy.
Później zaczęło się tak, że już gorzej nie mogło.
Będąc zawodowym żołnierzem, często wyjeżdżałem z jednostką na zimowy poligon. Spaliśmy w namiotach. Więc ci, którzy nie brali bezpośrednio udziału w zajęciach z pododdziałami, mieli okazję do koleżeńskich spotkań po różnych pakamerach i innych schowkach, przede wszystkim tam, gdzie było nieco cieplej, niż w namiotach. Tam gadało się najczęściej o dziewczynach, rzadziej żonach, no i rozmowy, aby bardziej były “soczyste”, zakrapiano alkoholem.
Tam właśnie nauczyłem się, w jaki sposób pić czysty spirytus, wykradany ze stacji namierników elektronicznych, tak, aby nie zakrztusić się i nie przepalić przełyku. Ho,ho,ho – toż to cała gałąź wiedzy praktycznej. W tym czasie, nie miałem, nie tylko bladego, ale żadnego pojęcia o takowych technikach. Czy to było fair? Nikt o to nie pytał, ważne, że było cieplej, a temat rozwijał się jakby z większą swadą, tudzież polotem. (Wybrać proszę, co komu odpowiada)
Bardzo szybko zorientowałem się, że alkohol pozwala opanować lęki, łagodzi zaniżone poczucie w własnej wartości, pozwala zapomnieć o traumie spraw osobistych, łagodzi wspomnienia o utraconej miłości, pozwala zapomnieć o pustce uczucia, a raczej “dawkowania”, z racji złożonej przysięgi małżeńskiej. Zapewnia natomiast lepszy kontakt z kolegami, dodaje odwagi i “ułańskiej” fantazji.
Piłem od tego momentu systematycznie – w każdy weekend, jeśli tylko nie pełniłem służby oficera dyżurnego jednostki. Dzięki alkoholowi, raczej nieśmiały z natury, stawałem się duszą towarzystwa. Wystarczyło napić się wódki, świat stawał przede mną otworem, a dwie taxi odwoziły schlanego z garnizonowego klubu oficerskiego, do domu. Dwie taxi – bo czapka wojskowa jechała w jednej, no i rzecz jasna – pijany jej właściciel, w drugiej.
Przekonanie o dobrotliwym wpływie wódki, towarzyszyło mi przez długie lata. Jeszcze później, piłem po każdym niepowodzeniu, czy też radości. Wszystkie zdarzenia w moim życiu, którym towarzyszyły emocje, topiłem w alkoholu. Piłem w najmniej oczekiwanych momentach i wbrew logice.
Przed egzaminem, spotkaniem, w czasie podejmowania ważnych decyzji, a najczęściej w chwilach podenerwowania -“szto nibut, niemnożka, kak carskij oficer” – mawiałem.
– Zawsze będę cię kochać, powtarzała mama. Ale nie chcę cie oglądać wiecznie pijanego, użalającego się nad sobą i obwiniającego za swoje problemy, wszystkich dookoła. Wróć – mówiła rozłoszczona – jak będziesz trzeźwy i zatrzaskiwała mi drzwi przed nosem.
Jestem typem neurastenicznym, więc stany podenerwowania, permanentnego, irracjonalnego odczuwania niepokoju, pesymizm i towarzyszące temu lęki, były dla mnie codziennością.
Podświadomie szukając ucieczki przed odpowiedzialnością, manipulowałem sobą i otoczeniem, by mieć sposobność i komfort picia.