Fragment mojej książki “Obłęd” przygotowanej do druku
Marian Jedlecki
Otóż jestem sensualistą, moja namiętność życiowa polegała na tym, aby spróbować wszystkiego, co dozwolone i niedozwolone, żeby zabijać bez względu na skutki, strach przed samym sobą. Gustowałem nie tylko w trunkach, gustowałem w kobietach. Hazardu nie znosiłem nawet w miłości. Chociaż moją najtrwalszą miłością była pierwsza dziewczyna, Grażyna. No i moja z samotność z wyboru. Tak, moja samotność i ciągłe spojrzenia. Poranna marszruta do łazienki i do komputera. Usiłowałem żyć pełną piersią, ale mało to, komu się udaje, więc i mnie się nie udawało. Zawsze jakieś niewczesne skrupuły albo pech, albo coś podobnego. Zawód miałem wymarzony i “pływający”, czyli byłem marynarzem, przynajmniej kręciłem się po świecie. Cóż, mając czterdzieści parę lat, przeżywałem kryzysy, o czym wiedziała tylko moja mama i lekarz. Popadałem w taką depresję, że usiłowałem popełnić samobójstwo albo uciekać w bezmyślność. Nic to takiego jak wiadomo – ot, takie bezsłowne wołanie o pomoc. Leczono mnie w oddziale szpitala psychicznego paskudną chemią i to tak skutecznie, że całej wstrętnej kuracji nie zapominam. Zawsze byłem wrażliwy na stres, ale wtedy bliskie mi osoby tego nie bardzo to rozumiały. Cóż, takie to były czasy, a wiedza lekarska do wielkich nie należała. Świat zamykał się głucho przede mną, nie mogłem pracować, pisać, słuchać radia, bywałem w morzu nicości i martwoty, to i uciekałem w alkohol, a wtedy lęk wyganiał mnie na balkon, gdzie dusza prawie wyskakiwała z piersi. Ostrożnie, bardzo ostrożnie rozglądam się z wysokości, ale nic się nie dzieło. Dużo dwunożnych mrówek z reklamówkami. Więc powolutku wychodzę z samotni. Raptem – syrena, megafon ogłasza: ludzie ukryjcie się przed wariatem! Trzask – Oho, już wprowadzają stan nadzwyczajny! Więc przygotowuję się na każdą okoliczność! Żadnych gwałtownych ruchów, bo skończy się katastrofalnie. Poprawiam torbę na pasku, łokciem do boku przyciskam. To ostatnia rzecz, którą nie wolno mi utracić – tam piersiówka. Jestem sam. Strach. A wokół – obcy. Wieczór nadchodzi. Idzie czarny cień. Gdyby tylko wiedzieć, co mi grozi.
Spoglądam za siebie i spoglądam. Nie jest aż tak źle, na razie sytuacja pod kontrolą. Więc emanuje z niej mimo groźby, jakiś urok syndromu sztokholmskiego. Osobliwe bywają takie ambiwalentne odczucia. Czy można się domyślić, co czuje zagubiony wśród łowców głów? Ok – mam się wciąż na baczności i uważam, aby mi nikt nie stanął za plecami. Trochę gęsiej skórki na plecach, ale to nic. To nic…