Nie wolno mi chodzić samotnie
przymus cienia
jak scukrzone pączki ciszy
co odczytuje mnie jak foliał
co mu dam do odczytania
w zamian siebie?
może z opowiastek Orbelianiego
o tym co ma własne zdanie
w każdym uporze?
dla mnie niebo czarne tylko otwarte
z perspektywą spadającą w dół
ale tak było w poprzedniej kondycji
zaprasza usłużnie na szpitalny taras
pełen wydreptanych rozmów
nie dającym się przenicować obrazów
pełnych szyb groźnych cerberów
delikatna dłoń wiecznego rozczesuje
czułki nocnego motyla
tak trwać w marmurze
z kroplą rosy na skrzydłach
z kromką srebra na skroniach
w brzasku sensów niechcianych
ale oczywistych być znaczonym
stygmatem szalonych bogów
w szpitalnych mundurach
czekać na co?
stąd nie widać
końca fisharmonii
by dotrwać do końca sonetu
ale –
noc jest zmęczona i w lustrze
gwiazd płynie każdy krok
kilometrowym kamieniem