Ja Kloszard.
Ciąg dalszy mojej książki
Marian Jedlecki
Powrót do trzeźwości udawało się przetrwać dzięki tabletkom uspokajającym, a w skrajnych przypadkach, kiedy nie mogłem opanować strachu przed walącym się na głowę sufitem – zagłuszanym kilkoma lampkami wina. Bo dopiero wtedy mogłem zasnąć. Z czasem okazywało się, że to jednak poranki są najgorsze. Bolesny ucisk w skroniach, charakterystyczny dla chwil, gdy zaraz po przebudzeniu docierało do mnie, że życie zmienia się w nagły i nieodwracalny sposób w koszmar. Taki sam ucisk czułem, jak wtedy, gdy dowiedziałem się o śmierci dziewczyny, mojej adolescencyjnej miłości. I jak wtedy, powtarzałem bezmyślnie; ” Ja teraz niczego nie tracę, niczego nie straciłem, to chwilowe załamanie”. A potem wszystko się zmieniło. Na wyrwanej kartce z kalendarza powinienem był zapisać: “Muszę teraz znowu zapomnieć o rodzinie”. Niestety, trafiała się okazja spotkania dawno niewidzianego kolegi lub wdzięcznego “klienta”. Pokusa zwyciężyła, wyjąłem esperal, piekło powróciło. Znowu wpadłem w zaklęty krąg powtarzającej się historii.
Od kliku lat, nie byłem już żołnierzem zawodowym. Byłem zapijaczonym cywilem. Pracowałem w biurze małej spółdzielni wielobranżowej, jako zaopatrzeniowiec. Nieźle zarabiałem. Eldorado dla takich jak ja, alkoholików. Żona wielokrotnie błagała, abym rozpoczął leczenie. A ja, filister, uspakajałem ją, że wszyscy przecież piją. Że owszem, czasem przesadzam z alkoholem, ale sam z tym sobie poradzę. W głębi duszy w to nie wierzyłem. Choć nadal nie dopuszczałem myśli do siebie, że jestem chory, że jestem alkoholikiem. Coraz częściej docierało do mnie, w rzadkich chwilach trzeźwości, iż nie jestem w stanie zejść z tej szalonej huśtawki.
W wieku 41 lat zatracałem prawdziwy sens życia. Było mi wszystko jedno, co się wydarzy, co się ze mną stanie. A najgorsze wracał, jak niespłacony weksel. Wtedy piłem i ponownie stawałem się silnym facetem, którego nic nie złamie, któremu wszystko wolno. Wydawało mi się, że przygotowany jestem na najgorsze.
Najbardziej nie znosiłem wspólnie spędzanych świąt. Mój ojciec, święta Bożego Narodzenia uznawał za najważniejsze ze wszystkich świąt. Raz w roku zwoływał obowiązkowy “spęd rodzinny”. Siadywał wtedy przy rozgrzanym piecu kaflowym, w kącie pokoju (nikt wtedy nie myślał o ogrzewaniu C.O) i z radością spoglądał na wszystkich domowników. Bez wyjątku. Na mnie także…
Przy wigilijnym stole, wszyscy udawali skupienie i spoglądali na siebie życzliwie. Innej opcji nie przerabiano. Ojciec był czujnym stróżem domowego ogniska. On nie tyle świętował, co celebrował świąteczne spotkania.
Jako góral z urodzenia, z Kąśny Górnej, z okolic Tarnowa, celebrował święta ze szczególnym uwzględnieniem wspólnie spożywanej kolacji wigilijnej, zielonej choinki ozdobionej kolorowymi łańcuchami, błyszczącymi bombkami, z zapalonymi świeczkami, dwunastu obowiązkowymi potrawami, sianem pod śnieżnobiałym obrusem, dzielonym opłatkiem i wolnym miejscem przy stole wigilijnym, dla zbłąkanego wędrowca. Znacznie później, odnosiłem wrażenie, ze chętnie mnie by tam sadzano, gdybym się opamiętał.
Kiedyś, jako dziecko, bardzo lubiłem te święta, właśnie za ich niepowtarzalną ciepłą atmosferę, za ich śnieżny urok, za to, że była Mama, czujny jak żuraw Ojciec, byli bracia, dalsza rodzina. Mama biegała w kuchennym fartuszku, niczym “osiemnastka”, od pokoju do kuchni i “apiać abarotno”, znosząc różne smakołyki, które umiała wyczarować z zaoszczędzonych na święta pieniążków. Nie oznacza to, że w domu była bieda. Ale też, jako to mówią – nie przelewało się.
Jak u większości robotniczych rodzin, ubiegłego, “radosnego i jedynie słusznego” ustroju społecznego PRL-u. Mimo materialnie trudnej sytuacji w domu, nie było tyle zawiści i takiej podłości, jaka zapanowała później, pomiędzy nami, braćmi.
Kiedy już, jako dorosły człowiek przyjeżdżałem z żoną na święta do rodzinnego domu, atmosfera stawała się sztuczna, szczególni e przy świątecznie zastawionym stole. Aby pokryć zmieszanie brakiem koncepcji, co do kwestii wspólnego wypicia “świątecznej” wódki, z okazji i przy okazji – wszyscy zaczynali głośno i dużo mówić. Nikt nie potrafił zdobyć się na tyle odwagi, aby powiedzieć – “ty Marcin, jesteś alkoholikiem, więc z nami nie pijesz.”
Zagłuszając gwarem i sztucznie tworzonym zamieszaniem brak odwagi, tokowała rodzinka jak najęta, poruszając bzdurne tematy. Im głośniej, tym lepiej. Harmider przy tym bywał tak wielki, jak przed wojną na dworcu w Koluszkach, (drugą wojną, oczywiście). Wszyscy werbalnie gestykulowali kanalizując swoje opinie, żona tradycyjnie kopała mnie w kostkę, abym ignorował kieliszek, a ja udając świętowanie, piłem. No i było “świątecznie” tudzież rodzinnie. Jak obyczaj nakazywał.
Piłem oczywiście z umiarem, elegancko odchylając mały palec od kieliszka, błazeńsko akcentując dobre wychowanie i zamiar “kulturalnego” napicia się. Istotnie – miałem na tyle jeszcze przyzwoitości, że “napijałem się kulturalnie”, ale nie uchlewałem. Ależ żenujące to było widowisko.
Mówili wszyscy. Nikt nikogo nie słuchał, wszyscy mówili do wszystkich, nikt do nikogo – zresztą nie pamiętam – bywałem w takich momentach na tzw. “rauszu”
Mama, bracia, ciotki, wujowie, ojciec, babcia, dwie podfruwajki – kuzynki, trzyletni bratanek – a nie, ten akurat zazwyczaj wydzierał się, jakby go ze skóry łupiono. (Miał trzy latka, kiedy ostatni raz widziałem tego „wrzaskuna”). Skąd kobiety biorą tyle cierpliwości dla swoich zasmarkanych, wrzeszczących i rozwydrzonych latorośli? Nigdy pojąć tego nie potrafiłem.
Nawet dziadek, który zazwyczaj milczał, także uznawał, że ma coś do zakomunikowania.
W każdym innym razie, próba zabierania przez niego głosu i wyrażenia opinii na jakikolwiek temat, kończyła się ze strony babci reprymendą: “idz ze ty, idz ze, mamloku”.
Co by miało oznaczać owe określenie – “mamlok”, jestem przekonany, że dziadek nie wiedział.
I zapewne, jak go znam – wolał nie rozwijać tego drażliwego dla siebie tematu. Dobry był z niego człowiek, panie świeć nad jego zastrachaną duszą. Pełen życzliwości, nikomu niewadzący starszy pan, chodzący w towarzystwie drewnianej laski, a później kuli. Tyle mu z życia pozostało. Chyba jedyny, który nie usiłował “prostować” mnie expressis verbis, reklamując abstynencję.
Zaczynałem zastanawiać się, czy aby pies nie zawyje na temat “a’propos” albo kot nie zamiauczy, uznając, że i on ma coś do powiedzenia. Szczerze mówiąc, nie zdziwiłoby mnie to, bo w ten wieczór ponoć i zwierzęta mają coś do zakomunikowania, kanalizując owe “coś” ludzkim głosem.
Tylko, dlaczego akurat “a’propos” wiadomego tematu? Jestem chyba przewrażliwiony… O rany… Znowu bredzę. Ale wierzcie mi, tak właśnie było.
Najgorszym był dla mnie moment łamania opłata i składania sobie wzajem życzeń.
Wiedziałem, czego będą mi życzyć, szepcząc konfidencjonalnie. Było mi wtedy przykro. Ogarniał mnie żal i wstyd. Żal, za czymś, może za kimś..żal niesprecyzowany, bliżej nieokreślony, podobny do tego, jaki znacznie później odczuwałem podczas długich, wielomiesięcznych rejsów, po wszystkich morzach i oceanach świata.
A wstyd, bo im było wstyd, składać mi jedyne z możliwych. Hmm… Były przynajmniej inne.
Może nawet bardziej prawdziwe od tych, które sobie wzajem składali, pełne banałów i hipokryzji, sztuczne, bez polotu i wyobraźni. A może naprawdę w nie wierzyli? W Wigilię wszystko jest możliwe…