Atramentem i śniegiem zbrudzone anioły
jako że piszę wiersz
ze skrzydłami podkulonymi ze wstydu
czmychają w niebo jak sroki polatują
kradnąc zgłoski i to co zobaczą
zostanie westchnienie wyciętego lasu
co otwiera oczy jak łabędź co zaczyna śpiewać
i umiera dla sensacji głupiego tłumu
zamyka je i pada między obojętne żaby
a ty wspomnienie zostaw mnie w spokoju
nie tocz cukrem czarnej róży wieczoru
bo zamęt czuję w głowie
i cień mój wlecze się jak atrament
on mnie wykańcza jestem bezwolny
jednak idę na dno
przez Wenus i topniejącego bałwana
a przecież musi ciążyć we mnie pamięć
tamtego życia ulotnego
i jego bezsiła uderzeń skrzydeł w ciasne powietrze
a może serce tylko pobłądziło
tłukąc się bezsilne?