Nadleciała nie wiadomo skąd…
Szarym wróblem zaszeleściła,
liściem jesiennym musnęła.
Na gałęzi szarej, bezlistnej
usiadła i czekała…
Kilka słów, gestów,
spojrzeń niby nie znaczących.
Dotyk dłoni jak skrzydło spłoszony.
Serce odmierzające czas.
Już, już miała szczęśliwym
lotem poszybować, wznieść
krzykiem łabędzim, światłem
wielobarwnym zamigotać…
Gdy nagle wiatr nadciągnął,
grad obelg raniących.
Ubłocony but taranem depczący.
I tak już…? Nic? Tylko wspomnienie?
Czy ta szarość tylko na to czekała?
By ją w błoto wdeptać?
By ją unicestwić…? A przecież
mogła tafla wody się zmrużyć…
Odbijać łuk szyi łabędziej…
A przecież zrzucić mogła
szare pióra słowem ubłocone.
I świergotem, z popiołu wstającym
otchłań oczekiwania Miłością wypełnić…