Wzruszająca, prawdziwa opowieść o przyjaźni znanego maratończyka Diona Leonarda i Gobi – bezdomnego pieska, który przebiegł z nim Maraton Piasków.
Odnalezienie jej było dla niego jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobił. Ale to, że ona znalazła jego, było jedną z najlepszych rzeczy, jaka mu się przytrafiła. Kiedy do niego podbiegła, nie spodziewał się, że wytrwa z nim do końca. Przebiegła z nim sto dwadzieścia cztery kilometry przez pustynię. Razem pokonywali wszystkie przeszkody, spali w jednym namiocie i dzielili się posiłkami. Nie wygrali maratonu, ale zyskali o wiele cenniejszą nagrodę – siebie. Gdy potem zgubiła się w labiryncie gwarnych ulic jednego z chińskich miast, Dion wszczął poszukiwania. Szukał z pomocą obcych ludzi, telewizji i mediów społecznościowych. Jego upór i determinacja sprawiły, że wkrótce mały piesek o wielkim sercu zamieszkał w jego domu na stałe.
Fragment
Tak jak na wcześniejszych punktach kontrolnych, pies skupił na sobie uwagę wszystkich również na mecie. Ludzie robili mu zdjęcia i filmowali jego finisz. Zdawało się, że pies dobrze się czuje w centrum zainteresowania. Mógłbym przysiąc, że popisuje się przed tłumem, jeszcze szybciej machając ogonem.
Tommy przekroczył metę minutę czy dwie przede mną i przyłączył się do aplauzu.
– Ten pies, człowieku! Biegł za tobą przez cały dzień!
– Dostał wodę? – zapytał jeden z wolontariuszy.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem. – Może napił się ze strumienia po drodze. – Poczułem się trochę głupio. Nie chciałem, żeby pies był głodny albo spragniony.
Ktoś znalazł nieduże wiaderko i dał mu wody. Bardzo mu się chciało pić, bo natychmiast ją wychłeptał.
Odsunąłem się na bok. Myślałem, że pies wreszcie poszuka sobie innego towarzystwa, ale nic z tego. Gdy tylko skończył pić, podniósł głowę, skupił spojrzenie na moich żółtych ochraniaczach i podbiegł do mnie. Chodził za mną krok w krok.
W obozie było gorąco i cieszyłem się, że zostawiłem już za sobą okropny górski chłód. Od tej chwili podczas biegu miałem się zmagać z upałem, a nie z zimnem. Od jutra mieliśmy biec przez pustynię Gobi. Nie mogłem się już doczekać.
Gdy tylko usiadłem w namiocie, pies zwinął się w kłębek obok mnie, a ja zacząłem myśleć o zarazkach i chorobach. Podczas tygodniowego biegu zachowanie higieny jest bardzo ważne, bo nie mamy dostępu do pryszniców ani umywalek i łatwo można rozchorować się od czegoś, czego się dotknie. Pies patrzył mi prosto w oczy, tak jak rano. Do kolacji zaplanowanej na szóstą trzydzieści zostało jeszcze kilka godzin, więc wyciągnąłem paczkę orzechów i biltongu. Pies nie odrywał ode mnie oczu.
Już podnosiłem kawałek mięsa do ust, kiedy nagle dotarło do mnie, że przez cały dzień nie widziałem, żeby ten pies cokolwiek jadł. Przebiegł większą część maratonu, a mimo to nie próbował żebrać ani ukraść rozłożonego przede mną jedzenia.
– Masz – powiedziałem, rzucając połowę mięsa na plandekę. Instynkt podpowiadał mi, że nie powinienem ryzykować i karmić go z ręki. Pies przeżuł mięso, połknął, kilka razy obrócił się wokół własnej osi i się położył. Już po chwili chrapał, a potem zaczął drgać i skamleć, pogrążony w głębokim śnie.
Obudziłem się i usłyszałem głosy mężczyzn, którzy zachowywali się jak przedszkolaki.
– Jaki piękny widok!
– To chyba ten sam pies co wczoraj wieczorem.
– Zgadza się. Słyszeliście, że ta sunia biegła za nim przez cały dzień?
Ona, sunia… Ten pies biegł za mną przez cały dzień, a mnie nawet nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić jego płeć.
Otworzyłem oczy. Pies patrzył prosto na mnie, zaglądał mi głęboko w oczy. Sprawdziłem. Mieli rację, to nie był on, tylko ona.
– Tak – powiedziałem do Richarda i pozostałych chłopaków. – Była przy mnie przez cały dzień. Ma niezły motorek.
Parę osób dało jej coś do jedzenia. Jadła wszystko, co dostała, ale robiła to z klasą, zupełnie jakby wiedziała, że ma tu dobry interes do zrobienia i musi się zachowywać jak dama.
Powiedziałem im, że zastanawiałem się, skąd ona się wzięła. Moim zdaniem należała do właścicieli jurty, w której spędziliśmy ostatnią noc.
– Chyba nie – odparł Richard. – Kilku uczestników wspominało, że widzieli ją wczoraj na wydmie.
To oznaczało, że w ciągu dwóch dni przebiegła osiemdziesiąt kilometrów. Byłem oszołomiony. Oznaczało to również, że nie należała do ludzi z poprzedniego obozu ani do nikogo z organizatorów biegu.
– Chyba wiesz, co musisz teraz zrobić, nie? – odezwał się Richard.
– Co?
– Musisz jej nadać imię.
***
Po pokonaniu półtora kilometra przestałem biec i przekląłem własną głupotę. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin mieliśmy wszystkie możliwe rodzaje pogody, od śniegu i deszczu w górach do suchego upału, który powitał nas na dole w obozie. Przez całą noc silny wiatr szarpał ścianami namiotu, a gdy wstałem, temperatura była najniższa ze wszystkich dotychczasowych startów.
Przeszkadzało mi to. Wyczekiwałem tego dnia, mając nadzieję, że trasa będzie bardziej płaska niż dotychczas, a pogoda bardziej upalna, a tymczasem na linii startu trząsłem się z zimna. Gdy pozostali biegacze dokonywali swoich przedstartowych rutynowych obrządków, ja zdjąłem plecak, pogrzebałem w nim i wyjąłem lekką kurtkę, zaburzając w ten sposób własną, precyzyjnie ustaloną rutynę.
A teraz znów musiałem zdjąć kurtkę. Po kilku minutach słońce wzeszło i temperatura zaczęła rosnąć. Powinienem się z tego cieszyć, ale w przeciwdeszczowej kurtce zacząłem się przegrzewać. Miałem przed sobą pięć godzin ostrego biegu, więc musiałem się zatrzymać.
Rozpiąłem suwaki i plastikowe klipsy, po czym wcisnąłem kurtkę do plecaka. Tommy, Julian i jeszcze dwóch biegaczy minęli mnie i objęli prowadzenie. Potem pojawił się jeszcze ktoś. Uśmiechnąłem się.
– Hej, Gobi – zwróciłem się do niej imieniem, które nadałem jej poprzedniego wieczoru. – Zmieniłaś zdanie?
Noc przespała zwinięta przy moim boku, ale na linii startu zniknęła wśród tłumu innych biegaczy. Byłem za bardzo skupiony na pogodzie, żeby się o nią martwić, a poza tym jeśli ostatnia doba czegoś mnie nauczyła, to tego, że Gobi jest bardzo uparta. Skoro miała inne plany na ten dzień, to kimże ja byłem, żeby ją zatrzymywać?
Ale oto znów mnie znalazła. Patrzyła na mnie, gdy zapinałem plecak, a potem przeniosła wzrok na moje ochraniacze. Była gotowa do biegu. Ja też.
Cisnąłem ostro, żeby dogonić tych na przedzie, i wkrótce znalazłem się tuż za nimi. Wiedziałem, że przed nami jest długi odcinek biegnący między dużymi skałami, a także pamiętałem, jak lekko biegł Julian na podobnym terenie pierwszego dnia. Nie chciałem, żeby znów oddalił się ode mnie, więc minąłem trzeciego i czwartego biegacza, a potem Juliana i Tommy’ego.
Dobrze było znowu być na przedzie. Czułem moc w nogach, biegłem z wysoko uniesioną głową. Słyszałem, że odległość między mną a tamtą czwórką zwiększa się z każdą minutą. Byłem w stanie biec szybko, a za każdym razem, gdy zaczynałem odczuwać zmęczenie, wystarczyło, że zerknąłem na Gobi. Mała suczka nic nie wiedziała o technikach biegania ani o strategii wyścigu. Nie wiedziała nawet, jak daleko zamierzam dobiec tego dnia. Po prostu biegła. Biegła, bo do tego została stworzona.
Różowe znaczniki doprowadziły mnie do skalistego obszaru. Płaska ścieżka, którą biegłem do tej pory, skręcała w prawo, ale znaczniki prowadziły prosto między skały, które wyglądały na wielkie i niestabilne. Miałem wrażenie, że nie da się między nimi utrzymać przyzwoitego tempa, ale nie można było ich uniknąć, więc piąłem się w górę, czując, jak pod moimi stopami przesuwają się mniejsze kamienie. Miałem nadzieję, że nie skręcę sobie kostki, i zazdrościłem Gobi, która przemykała nad nimi bez żadnego wysiłku.
Wiedziałem, że na tym odcinku Julian będzie szybszy ode mnie, i gdy zbliżaliśmy się do szczytu, słyszałem, że zmniejsza dystans. Ale kiedy w końcu znalazłem się na szczycie, zamiast wyrwać do przodu i starać się utrzymać Juliana za sobą najdłużej, jak się da, znieruchomiałem.
Z góry widać było wszystko. Daleko przed nami widziałem punkt kontrolny, a przed nim wioskę, przez którą mieliśmy przebiec. Skaliste zbocze schodziło w dół przez następne trzysta metrów. Różowe znaczniki wyznaczały trasę, powoli zbliżając się do płaskiej ścieżki, która prowadziła do wioski i do punktu kontrolnego.
Ale nie to przyciągnęło moją uwagę.
Podobnie jak Julian i dwaj inni biegacze, którzy już się z nami zrównali, skupiłem wzrok na samotnej postaci biegnącej na prawo od nas.
To był Tommy.
– Coś takiego – powiedział Julian. – To nie w porządku.
Tommy ominął skały i w ten sposób zyskał trochę czasu, według moich obliczeń jakieś dziesięć minut.
Wszyscy trzej byliśmy wściekli, ale Tommy był za daleko i nie usłyszałby naszych okrzyków, więc ruszyliśmy dalej razem, pełni determinacji, żeby się z nim zrównać.
Biegnąc przez wioskę, widzieliśmy Tommy’ego w punkcie kontrolnym, ale zanim sami tam dotarliśmy, zniknął już za skalnym grzbietem oddalonym o sto metrów.
Postanowiłem zatrzymać się na chwilę i dopilnować, żeby ktoś zwrócił uwagę na to, co się stało. Próbowałem to wyjaśnić jednej z organizatorek, ale popatrzyła na mnie jak na idiotę.
– Powtórz to, proszę.
– Tommy Chen ominął całe to skaliste zbocze za nami. To jest oszustwo i należy mu się kara.
– Zajmiemy się tym później – zbyła mnie.
– Tommy pobiegł na skróty – dodał Zeng, który był z nami i wszystko widział. – To nie w porządku.
Zdawało się jednak, że organizatorki to nie interesuje. Po chwili wyruszyliśmy z punktu kontrolnego, próbując dogonić Tommy’ego. Miał nad nami prawie półtora kilometra przewagi w trudnym terenie, ale mnie napędzała wściekłość. Zwiększyłem tempo do czterech minut i trzech sekund na tysiąc metrów. Julian i inni zostali nieco z tyłu, ale nie zwracałem na to uwagi. Miałem misję.
Ścieżka była kręta, więc tylko od czasu do czasu widziałem Tommy’ego. W pewnej chwili dzieliło nas zaledwie około ośmiuset metrów. Tommy odwrócił się, zobaczył, że próbuję go dogonić, i wyprysnął do przodu najszybciej, jak mógł.
Nie mogłem w to uwierzyć.
W tych biegach obowiązują określone zasady, swoista etykieta. Kiedy sobie uświadomisz, że zyskałeś nieuczciwą przewagę nad innym biegaczem, zatrzymujesz się i czekasz, aż się z tobą zrówna. W ten sposób porządek zostaje przywrócony. A gdy ktoś zostanie przyłapany na gorącym uczynku, tak jak Tommy, powinien zachować się przyzwoicie, od razu przeprosić i okazać nieco pokory.
Tymczasem Tommy pokazywał mi swoje pięty.
Zbliżałem się do niego, ale ponieważ włożyłem w ten pościg dużo wysiłku i pozwoliłem sobie na złość, szybko poczułem zmęczenie. Usłyszałem za sobą kroki i Julian mnie wyprzedził. Było coraz goręcej. Mieliśmy przed sobą długą, płaską drogę ciągnącą się całymi kilometrami, aż po horyzont. Dopadła mnie nuda, a potem frustracja.
Dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, że takie uczucia są toksyczne, ale nauczyły mnie również, jak sobie z nimi radzić.
W moim pierwszym w życiu ultrabiegu, pełnym maratonie z dodatkową prawie dziesięciokilometrową pętlą na końcu, zacząłem się nudzić około trzydziestego kilometra. Zanim dotarłem do czterdziestego kilometra, było już po mnie. Bieg nie sprawiał mi żadnej przyjemności. Miałem dość tego, że wyprzedzają mnie kobiety i mężczyźni znacznie starsi ode mnie. Kontynuowałem tylko po to, żeby dotrzymać towarzystwa Lucji, i choć przebyłem dystans czterdziestu dwóch kilometrów i stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów w przyzwoitym czasem trzech godzin i trzydziestu minut, moja psychika się poddała. Zszedłem z trasy przed dodatkową pętlą, ruszyłem do samochodu i czekałem na Lucję.
To czekanie trwało całe godziny.
Siedząc w samochodzie i patrząc, jak pozostali biegacze zdobywają się na wysiłek, na który ja nie potrafiłem się zdobyć, poczułem, że zawiodłem sam siebie.
Grupa przerzedziła się i w końcu pozostali już tylko biegacze, po których widać było, że ten bieg to dla nich jednorazowy wyczyn. Lucja była silniejsza, sprawniejsza i szybsza od nich wszystkich, więc zacząłem się zastanawiać, co się stało. W końcu wysiadłem z samochodu i przeszedłem ostatni odcinek trasy, wypatrując Lucji. Wkrótce ją znalazłem. Biegła powoli obok człowieka, który doznał poważnego urazu nogi. Lucja przy końcu trasy również walczyła ze zmęczeniem, ale dała sobie radę.
Patrząc, jak przebiega przez linię mety, poczułem, że coś zaczyna mnie dławić. Mentalna siła i empatia, jaką Lucja wykazała się tego dnia, pozostała ze mną już na zawsze. Często próbuję ją naśladować i w najlepszych chwilach potrafię przezwyciężyć nawet największy ból i niewygodę. Ale zdarzają się dni, kiedy głosy, które każą mi się poddać, brzmią głośniej niż te, które zachęcają do wysiłku. To są najtrudniejsze dni ze wszystkich.
Patrzyłem, jak Julian znika w oddali, próbowałem nie myśleć o tym, jak daleko jest już Tommy, i wiedziałem, że brakuje mi Lucji, ale szybkie spojrzenie na Gobi wystarczyło, żebym znów odzyskał koncentrację i wyrzucił z myśli sprawę Tommy’ego. Gobi wciąż była obok mnie i sama jej obecność wystarczyła, żebym miał ochotę biec dalej.
Długi płaski odcinek skończył się i przeszedł w teren porośnięty krzewami. Zauważyłem podczas pierwszego etapu, że gdy na drodze pojawił się strumień albo kałuża, Gobi czasami odbiegała na bok, żeby się napić, ale już od skalistego zbocza nie widziałem żadnej wody i zacząłem się zastanawiać, czy powinienem podzielić się z nią własnymi zapasami. Nie chciałem się zatrzymywać, ale czułem się za nią odpowiedzialny. Nie była duża, nogi miała niewiele dłuższe niż moja dłoń i ten bieg musiał ją kosztować wiele wysiłku.
Toteż gdy zobaczyłem przed nami strumienie, w pierwszej chwili poczułem ulgę. Gobi odbiegła i napiła się. Ale gdyby mogła zobaczyć to, co ja widziałem, aż tak bardzo by się nie cieszyła.
Za strumieniem zobaczyłem Juliana. Był już po drugiej stronie rzeki, która musiała mieć co najmniej pięćdziesiąt metrów szerokości. Przypomniałem sobie, że organizatorzy coś o tym wspominali kilka godzin temu, gdy ja trząsłem się z zimna na linii startu. Woda podobno sięgała do kolan. Miała być na tyle płytka, że dało się przejść.
Widok Juliana dodał mi energii i bez wahania wszedłem do rzeki, sprawdzając tylko, czy plecak mam przymocowany wystarczająco wysoko. Woda była zimniejsza, niż sądziłem, ale dobrze było trochę się ochłodzić.
Wkrótce stało się jasne, że woda z całą pewnością sięgnie mi do kolan, a może wyżej. Prąd był silny i niepewnie stąpałem po dnie pokrytym śliskimi kamieniami. Mogłem biec dalej w mokrych butach, bo wiedziałem, że szybko wyschną, ale gdybym się pośliznął, przewrócił i zamoczył plecak, to nie tylko stałby się ciężki i niewygodny, ale zniszczyłbym wszystkie swoje zapasy jedzenia. Jeden niewłaściwy krok, jeden drobny upadek i byłoby po biegu.
Byłem tak zaabsorbowany przekraczaniem rzeki, że nawet nie przyszło mi do głowy pomyśleć o Gobi. Chyba zakładałem, że sama sobie poradzi, podobnie jak nad kanałem poprzedniego dnia.
Ale tym razem szczekanie i skamlenie nie ustawało i z każdym moim krokiem stawało się bardziej rozpaczliwe.
Przeszedłem już ćwierć szerokości rzeki, a potem zrobiłem coś, czego nie zrobiłem jeszcze podczas żadnego biegu w życiu: odwróciłem się.
Gobi biegała po brzegu w jedną i w drugą stronę, patrząc prosto na mnie. Wiedziałem, że Julian ma nade mną kilka minut przewagi, i zastanawiałem się, jak daleko za mną jest następny zawodnik. Gdybym wrócił, czy oprócz cennych minut straciłbym również pozycję?
Pobiegłem do brzegu, wetknąłem Gobi pod lewą pachę i znów wszedłem do zimnej wody. Wcześniej nigdy nie brałem jej na ręce. Była znacznie lżejsza, niż przypuszczałem, mimo to forsować wraz z nią rzekę było o wiele trudniej. Brnąłem przed siebie, używając tylko prawego ramienia do zachowania równowagi.
Kilka razy się potknąłem, a raz mocno przechyliłem na lewą stronę, mocząc siebie, Gobi i zapewne również skraj plecaka. Ale suczka nie skarżyła się, nie próbowała się wyrywać ani uciekać. Zachowywała spokój, pozwalała mi zrobić swoje i zapewnić jej bezpieczeństwo.
Postawiłem ją na niewielkiej wysepce pośrodku rzeki, a ona zaczęła biegać w kółko, jakby to wszystko było wielką przygodą. Sprawdziłem plecak. Nie zmoczył się za bardzo. Podciągnąłem go jak najwyżej i zawołałem Gobi. Natychmiast do mnie podbiegła. Znów wziąłem ją pod pachę i szedłem dalej.
Po drugiej stronie wybiegła na brzeg o wiele szybciej niż ja. Nim oczyściłem się z błota i wodorostów, Gobi już otrząsnęła się z wody i patrzyła na mnie, gotowa biec dalej.
Droga gruntowa doprowadziła nas wkrótce do następnego kanału, znacznie większego niż ten, przez który Gobi przeskoczyła. Tym razem nie zatrzymywałem się, tylko szybko wziąłem ją na ręce.
Przez chwilę jej oczy znalazły się na poziomie moich oczu. Mógłbym przysiąc, że patrzyła na mnie ze szczerą miłością i wdzięcznością.
– Jesteś gotowa, dziewczynko? – Nie byłem w stanie powstrzymać uśmiechu. Postawiłem ją na drugim brzegu i patrzyłem, jak podskakuje. – No to chodźmy.
Podniosłem wzrok i zauważyłem staruszka na ośle, który obserwował nas z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu.
Ciekawe, jak wyglądam, pomyślałem.