Archiwum kategorii: Małgorzata Dziewięcka

Orły na Śniegu

Orły na Śniegu
Małgorzata Dziewięcka

Auschwitz 1944
Pociąg skończył bieg.
Raus! Raus!
Rzeka ludzi wylała się z bydlęcych wagonów
i popłynęła w kierunku krematorium
Mocno trzymała dłoń mamy
Nagle ktoś wyszarpnął ją z pośród pędzonych,
Tu, na śnieg, obok tego chłopca.
Stała tak z walizeczką w ręku, w szarym płaszczyku, grubych rajtuzkach, trzewiczkach,
z warkoczykami zakończonymi białą wstążką…
Mamę, z odwróconą ku niej twarzą, tłum unosił dalej i dalej
Wtem, ten chłopak obok, złapał ją za rękę:
Biegniemy!
Zobaczyłam ich.
Pędzili przed siebie! z całych sił! do wolności!
Strzał!
Upadł. Krwawa plama wykwitała na jego kurtce.
Zrozumiała!
Podbiegła do esesmana! Biła, kopała, okładała walizeczką.
Pobiegła do chłopca. Przyklękła nad nim.
Drugi strzał!
Wielka cisza.
Niebo z wolna zawirowało.
Osunęła się na śnieg. Z walizeczki wypadła lalusia.
Uniósł się nieco i dotknął jej policzka.
Trzeci strzał!
Z rozrzuconymi ramionami i nogami, leżały na śniegu cicho dziecięce orły
Dwa Orły na Śniegu
Polskie Orły

Mission Boy

Mission Boy
Małgorzata Dziewięcka

Urodziłem się w Republice Centralnej Afryki
W sercu Sahary.
W Europie ludzie zbierali pieniądze na mnie, na black boy w Afryce.
Bym mógł chodzić do szkoły, bym poznał Jezusa, bym rósł zdrowy, był silny.
Ja, Mission Boy.
Wyrosłem na młodego mężczyznę z przekonaniem, żem podobny do reszty świata.
Lecz dookoła była pustka. Morze piasku.
Uciekłem.
Biegłem ku szansie. Do Europy.
Tam ludzie, którzy mnie wychowali, tam praca, tam radośniej, tam chce się żyć.
Na wybrzeżu pomagałem im przez kilka miesięcy, aż pozwolili mi płynąć.
Nocą na morzu zawsze kogoś ubyło.. Bałem się. Nie zmrużyłem oka.
W końcu brzeg, radość, wszystko się skończyło.

Zobaczyłam go w długiej kolejce.
Stał przed urzędnikiem. Widziałam, jak pobladł.
Nikt go tu nie chce, jest intruzem, ma wracać skąd przyszedł!
Jest przecież zdrowy, silny, wyedukowany!

Siedział potem na kamieniu z twarzą w dłoniach.
Usiadłam obok i dotknęłam jego ręki.
„Dokąd mam iść, Jezu?” – usłyszałam ciche słowa.
„Co zrozumiałeś?- spytałam po chwili.
„Że to nie o mnie, o Tebogo Maruza, chodziło!
Księdzu o bycie misjonarzem w Afryce,
Dawcom w Europie – o poczucie bycia dobrym.
Nikomu o mnie.
Byłem tylko ich Mission Boy.”

Małgorzata Dziewięcka
Lambeduza, czerwiec 2020

Ponad

Ponad
Małgorzata Dziewięcka

Błękitne niebo, słoneczne pola żółtych słoneczników,
To Ty, Ukraino!!
Płacz, bicie, palenie, okrutne mordowanie
Wszystkich – dzieci, kobiet, sąsiadów
W zgliszczach kościoła setki ciał,
tu modlili się, była niedziela…
Ukraino! Ukraino!

Przed kulami, rakietami kryjesz się w piwnicach, schronach
Biegniesz, biegniesz tam – za Bug,
za granicą z Tamtymi sprzed lat szukasz bezpieczeństwa.
I czekają na Ciebie,
Płaczą z Tobą,
Przytulają, karmią, wiozą do domów,
Do schronisk dla Ciebie przygotowanych,
Przyjmują do siebie
Wystarczy, że paszport pokażesz matko i za darmo
Pociąg wiezie ciebie i twe dzieci, i starych rodziców
W głąb Kraju Wybawienia od szaleństwa wojny.

Nikt ci niczego nie wypomina…
Współczucie wznosi ich ponad Historię Swego Bólu

Dwieście, trzysta, czterysta tysięcy
Wciąż Ukraino biegniesz
a oni ramion rozwartych dla Ciebie współczuciem Miłosierdzia,
nie opuszczają.
Ukraino, Ukraino!
Błękitne Twe niebo, słoneczne pola żółtych słoneczników…

Samira

Samira
Małgorzata Dziewięcka

Londyn
Mokry przenikliwy dzień
Wysokie budynki okalają wąską przestrzeń ulicy
Przede mną tylko ta kobieta
Śpieszy się
Owinięta szarą wzorzystą tkaniną
Głowa spowita w burkę
Co tu robi? Co robi sama na tej pustej zimnej ulicy londyńskiej?

W jej czarnych oczach blask
tamtej ulicy w Aleppo
Zapach ciepła i pyłu pustyni
Szelest zieleni palm i błękit bez końca nad głową
Przemienia tęsknota ulicę…
Co było -wróci!
Wierzy!

Przemierza swe Aleppo śpiesznie,
by tęsknoty wystarczyło na dojście do supermarketu.

Małgorzata Dziewięcka
Londyn, 18.12.2021

Ja jednak umieram z miłości…

Ja jednak umieram z miłości…
Małgorzata Dziewięcka

Lato 1916
Oficerowie 6-go pułku zmienili swe odznaki austriackie na I Brygady.
Front Wołyński.
Reduta Piłsudskiego.
Okopy w sypkim piasku, faszyna z gałązek, belek…
Na cyplu „Orle Gniazdo” – dwa stanowiska na moździerze i trzy betonowe schrony, sto kroków od rosyjskich okopów.

Na froncie chwilowy spokój.
Pod drzewa koło ziemianki telefonistów znoszą rannych.
Opatruje ich dwóch lekarzy.

Znowu ofensywa artylerii rosyjskiej.
Piekło!
Przed zachodem słońca jeszcze jedno natarcie.
Przynoszą na noszach rannego z ostatniej nawały.
Poszarpany odłamkami pocisku brzuch… oderwana stopa…
Twarz opuchnięta, zakrwawiona…
Widzę, jak kapitan, lekarz Sławoj, delikatnie odrywa z zakrzepłą krwią strzępy munduru i spodni…
Ranny porusza spieczonymi, skrwawionymi wargami…
„Doktorze, nie trzeba… ja umieram…
Lekarz z czułością pochyla się
Słucham jak cicho szepcze dalej, z trudem oddziela zgłoski każdego wyrazu…
…poszedłem na wojnę, bo to był mój ideowy obowiązek, z ochotą i radośnie oddać życie za Polskę…
Ale ja Jej właściwie nie kochałem… Nie przez miłość do Polski…
Ta miłość przyszła na mnie w tej chwili…
Kocham i wiem, że ją czuję….
Słyszysz? ….
Słuchaj… ja jednak umieram z miłości…
Objawiła mi się mi…
Usta zastygają otwarte na tym niedokończonym wyrazie,
Na szeroko otwarte oczy powoli opadają powieki…
A na półotwarte wargi leją się cicho nasze łzy….

Małgorzata Dziewięcka, Wołyń 1916

Jezus rozstrzelany

Jezus rozstrzelany
Małgorzata Dziewięcka

Brzozy w śniegu po kolana
Jeszcze nie wiosna chociaż kwiecień
Mglisty dzień
Co za dzień!
Napięty jak niewidzialna cięciwa
Brzozy chustą mgły otulają swe znieruchomiałe witki
Pochylają blade twarze bez oczu
Co za dzień!
Siny promień słońca wciska się w głębinę brzozową.
Idzie w białej szacie, nierealny, kim jest?
Nagle strzał!
Idzie Go teraz dwóch
Strzał!
Idzie Go dziesięciu
Strzał!
Idzie Go stu
Strzał! Strzał! Strzał!
Idzie Go tysiące
Ta Mgła, te białe Brzozy to tysiące, tysiące Go…
Błąka się kula, odbija krzykiem siebie od tysięcy Go…
Przerażona, że zabić nie może,
Rozstrzelany zmartwychwstaje!
I jest Go dwadzieścia cztery tysiące
Jezus w Katyński Lesie.

Małgorzata Dziewięcka
Katyń, kwiecień 1940

Zaduszki nad polskim morzem 2020

Zaduszki nad polskim morzem 2020
Małgorzata Dziewięcka

Stanęłam na skarpie.
Spojrzałam na morze.
Cicho marszczyło się pod łuną zachodu.
Wiatr unosił ptaki nad jego przestworem.
Mienił się złotem i purpurą wilgotny piasek plaży.

Skądś nadleciał szmer, jakby szczebiotanie ptasie…
Szmer potężniał. Przemieniał się w głosy.
Zdumiałam się. To głosy dzieci!
Zbiegłam ze skarpy.
I zobaczyłam je. Mnóstwo ich!
Malutkie, szare, zdeformowane ciałka.
Bawiły się na plaży. Same.
Zapaliłam znicz.
Ucichły.
Wpatrywały się we mnie.
Widziałam, jak każde stawało się Wielkimi Oczami, Oczami Smutku.
Mama?….
Otoczyły je światełka aniołów.

Patrzyłam, jak wtulone w ramiona anioła, swego stróża,
Unosiły się w złotą łunę gasnącego słońca.

W Mongolii jest lepiej…

W Mongolii jest lepiej…
Małgorzata Dziewięcka

Drzewa rosły przy sobie tuląc się miłośnie, szumiąc o tym, jak dobrze być razem.
Dzikie jabłonie jakby w zapomnianym sadzie, stały bezpieczne otoczone jesionami, olchami, jodłami, cedrami. Te o wiele wyższe opowiadały im o tym, co widzą hen tam aż po horyzont.
Pewnego dnia na horyzoncie coś zamajaczyło.
Drzewa zamarły. Nastała cisza oczekiwania.
Wtem najwyższy cedr zaszumiał: To dzieci!
I szum powtórzyły wiązy, olchy, jesiony, jodły. Dzieci, dzieci.
Jabłonie zadrżały poruszone. Dzieci? Skąd one? Stąd tak daleko dokądkolwiek?
Słońce rozświetlało ukośnie wnętrze tajgi układając promienie na mchach, gdy dwóch małych chłopców weszło na leśną ścieżkę.
Usiedli zmęczeni. Po chwili ułożyli się na mchu i zasnęli.
Drzewa skłaniały się nad śpiącymi: Jakie zmęczone! Jakie same! Czy jadły?
Jabłoń strząsnęła jabłko, cedr zrzucił szyszki wysypując z nich ziarenka na mech wokół dzieci.
To mali Polacy, sieroty – zaszumiała jodła..
Odwiedzali mamę w szpitalu, a ona dawała im odkładane do kubeczka skórki chleba. Płakali, że umarła przez nich – z głodu.
Westchnęła tajga.
Mama mówiła im, by gdy umrze, chodzili na śmietnik, tam ludzie zawsze coś zostawią..
Znajdowali ugotowane jajko, kromkę chleba czasem gorące jeszcze dwa ziemniaki zawinięte w szmatkę.
Aż im ktoś powiedział, by poszli do Mongolii, bo w Mongolii jest lepiej.
Znowu zaszumiało w tajdze westchnieniem nad losem człowieczym.
Była wiosna. Śniegi już dawno zeszły.
Szli. Szli.
Już ponad dwa tygodnie szli.
Spali w wygrzebywanych na skarpach norach. Jedli świeże odrostki sosen, jajka.
Widziałam, jak wisząc głową w dół wybierali je ptakom z gniazd drążonych w urwiskach nadrzecznych.
Przepływali rzeki, rwące, szerokie. Nie bali się. Trzy lata nad Jenisejem nauczyło ich odwagi.
Szli a tajga ich ochraniała. Każde drzewo było ich aniołem stróżem.
Aż zjedli jakąś trawę.
Wtedy znowu ujrzałam ich. Skuleni na mchu spali nieprzytomnym snem.
Spali dzień, spali noc.
Drzewa skłaniały się opiekuńczo, poświata księżyca spowijała bezwładne ich ciała, a wilki, niedźwiedzie same miały dzieci….
Aż rankiem nadeszły te dwie kobiety. Żyły w swych leśnych chatach, zbierały pożywienie i zioła za dnia, a wieczorami modliły się, by Angiel Chranitiel powrócił im bliskich z wojny.
Znalazły innych bliskich.
Ratowały dzieci przez kilka dni, ziołami, sadłem i Bóg wie czym aż ocknęły się!
Zdumione! Skąd ta chata? To ciepło zapiecka pod nimi? Czy to Mongolia?
Babuszka, uśmiechając się powiedziała: Nie bojsia.
Minęło parę miesięcy, nastał wrzesień 1943, gdy do chutoru doszła wiadomość, że w Malej Minusi organizuje się dom dziecka dla polskich dzieci…

—-

Do Polski chłopcy powrócili w 1945.
Babuszka pozostała na zawsze – na wsiegda – w ich sercach a w Małej Minusi za Bajkałem stanął z czasem pomnik Matki Polki – Mamy…

Małgorzata Dziewięcka
Czerwiec 2020

Najważniejsze pytanie

Najważniejsze pytanie
Małgorzata Dziewięcka
Rok 1941

Rosjanie wywieźli siostry.
W sierocińcu na Antokolu zostaliśmy sami.
My – Siedemdziesięcioro dzieci!
Głodni i zmarznięci wygrzebywaliśmy resztki roślin z ogródka sióstr.
Niemcy zajęli miasto.
12. kwietnia 1942 w sierocińcu zjawił się ten gospodarz.
Potrzebny był mu chłopak do pasienia krów.
Wezwano mnie, dziesięcioletniego Olo, i spytano, czy pójdę na wieś paść krowy…
I potem już pastwisko i krowy, szkoła i nowe nazwisko,
I w ‘49 wywózka na Sybir – „na zawsze”, jak oznajmił enkawudzista,
I robota w kołchozie,
I zmiażdżona w wypadku ręka,
I tęsknota, i łzy, i ból …
I powrót do Polski w 1956,
I ożenek, i praca, szczęśliwy los na loterii,
I własny dom, dzieci,
I wyjazd na Syberię, spotkanie z tymi, którzy powrócić nie mogli,
I książka, spotkania, film dokumentalny
I w końcu odwiedziny na Antokolu.
„Niemcy wywieźli wszystkie dzieci i słuch o nich zaginął”, usłyszałem.
Ocalałem tylko ja….
Nigdy nie wiesz, które pytanie jest najważniejszym w życiu.
„Czy pójdziesz na wieś paść krowy?”, okazało się być najważniejszym
pytanie w moim życiu.
I na najważniejsze pytanie w życiu odpowiedziałem najważniej:
„Pójdę”.

O Aleksandrze Wierbil,
Małgorzata Dziewięcka
29.05.2020

Opowieść Wilka

Opowieść Wilka
Małgorzata Dziewięcka

Staliśmy watahą przy torach.
Ogromny księżyc roziskrzał śnieg, ślizgał się po szynach.
Czekaliśmy na pociąg.
Nie pierwszy raz.
Tak żyliśmy w te puste mroźne noce od kilku lat.
Cisza.
Czasem trzasnęła sosna rozsadzana mrozem czy z hukiem obsunął się śnieg z gałęzi świerków.
Czasem zawył któryś z nas, a ściana tajgi odbijała głos ponurym echem.
Wtem przez ciszę zaczął przedzierać się znany nam – wilkom, stukot.
Coraz mocniejszy, coraz głośniejszy.
Rozstawiliśmy się.
Może i tej nocy wyrzucą z wagonów trupy ludzkie?
Błysnęły trzy gwiazdy świateł parowozu.
Nadjeżdżał. Zwalniał. Zgrzyt rozsuwanych drzwi wagonów…
Wilki rzuciły się na ciała.
Podbiegłem do niedużego zawiniątka.
Schwyciłem zębami. Co to?! Ze środka dochodziło kwilenie.
Pociąg przyspieszał unosząc, zdawało mi się, jakby płacz kobiety.
Odbiegłem na bok. Rozerwałem gałgany
Patrzyło we mnie ludzkie szczenię.
Położyłem się na nie. Poruszyło się.
Rozgrzewałem je a ono przylgnęło do mnie.
Wziąłem w zęby tłumok i pobiegłem przez kopny śnieg.

I wówczas go zobaczyłam.
Biegł w księżycowej poświacie, przez zaspy, unosząc w zębach zawiniątko.
Przystawał, co jakiś czas, kładł się na tym dziwnym bagażu, i znowu biegł.
Śpieszył się. Dokąd on tak się śpieszył?
Co niósł? Co ogrzewał swym wilczym ciałem tak troskliwie?
Drzewa nie rzucały cienia, jakby chciały, by nie uronił chwili błądząc.
Świtało, gdy dobiegł do chutoru na skraju lasu.
Widziałam, jak zatrzymał się przy pierwszej chacie.
Złożył na progu zawiniątko i zawył długim smutnym zewem.
Cisza.
Ostrożnie uchyliły się drzwi.
Ktoś podniósł tłumok.
Jezusmaria!
Drzwi otworzyły się ponownie!
Na śniegu widniały tylko tropy wilka…

Quo Vadis?

Quo Vadis?
Małgorzata Dziewięcka

Wszystko było szare. Cały świat.
Niebo, bruzdy, kamienista polna droga…
Kikuty poczerniałych od słot jabłonek znikały wraz z drogą w zasnutej szarością dali.
Pusto. Bezruch.
Zamyślenie zasnuwało wiejski krajobraz.

Nagle ujrzałam Go.
Szedł sam tą polną wiejską drogą.
Pochylony, z laską w dłoni, w białej szacie, białym ciepłym płaszczu na ramionach, białej czapeczce.
To On!
Sam!
Dlaczego sam?
Podbiegłam i ujęłam Go za rękę: „Ojcze Święty! Pomogę!”, zawołałam.
Szedł śpiesznie a ja z Nim trzymając Go za rękę.
„Ojcze Święty! Co mam robić?” – spytałam.
„ Rób to, co robisz teraz dla mnie: ujmuj starych ludzi za rękę i mów do nich.”
Szliśmy dokądś.
Dokąd On tak szedł?
„Ojcze Święty, dokąd idziesz?”
„Wracam do Kraju.”

Pociąg

Pociąg
Małgorzata Dziewięcka

Poleciałam w Dal horyzontu.
W jego Dali odnalazłam rzeczywistość tamtych syberyjskich nocy.
Na skraju tajgi stały świerki
zwarte, ciemne, strzępiaste.
Ciszą białą pokrywał pola śnieg.
Wzdłuż linii świerków biegły tory.
Pędził po nich wężem kwadratowych światełek pociąg.
Złocił się przy żelaznej drodze śnieg i oczy wilków.
Rozbrzmiewała rytmicznym stukotem kół ściana lasu.
Patrzyłam znad świerków.
Unosiłam się wraz z pociągiem w Dal… W Dal… W Dal…
Nie było już w nim pasażerów.
Zostali tam.
Pod śniegiem.

Anioł w grafitowej szacie albo Dotyk Anioła

Anioł w grafitowej szacie albo Dotyk Anioła
Małgorzata Dziewięcka

Ujrzałam Go w długim białym korytarzu szpitala Lombardii,
W grafitowej szacie, wysoki, włosy jasne spływające na ramiona.
Szedł cicho.
Wszedł do pierwszej sali po lewej.
– Stanęłam w progu. –
Pochylał się nad umęczonym chorowaniem i latami człowiekiem.
Blask Jego lica odbijał się w samotnej twarzy.
“Chodź”, szepnął dotykając bezwładnej reki.
“Dokąd”?
“Na kolorowe łąki! Będziesz ich motylem, zapachem, błękitem…”
Był tak piękny jak tylko Anioł może być.
Szedł od sali do sali.
Pochylał się nad utrzymującymi z trudem życie.
Patrzył w nich z taką dobrocią miłości – taka, z jaka nikt nigdy dotąd na nich nie patrzył.
Uśmiechał się, ujmował za rękę, szeptał:
“Chodź, na kolorowe łąki. Będziesz ich motylem, zapachem, błękitem, promieniem złotym. ”
Anioł w Grafitowej Szacie
przetykanej różanymi i białymi nitkami Bożego miłosierdzia.

Pelikan

Pelikan
Małgorzata Dziewięcka
W 80. Rocznicę wywózki z kresów ludności polskiej na Sybir

U stóp wzgórza rzeka,
Przy rzece brzeg,
Na brzegu Jesień stoi.
We włosach liście szelestne,
A włosy rude, rude,
splecione złota wstążka.
Płaszcz biały z brzozowej kory tkany,
Na głowie różowy wieniec z zorzy.
Chłodzą Jej skroń błękitne mgły.
W rekach kula szklana – kufer kolorów i perfum lata,
O rąbek bukowej sukni
Zaczepił się zapach fiołków.
Na strunach babiego lata przepływają
Pasaże zamyślonych melodii.
W toni rzeki sosny przyglądają się swej urodzie .

Patrze za nurt.
Tam, zwarta ściana tajgi ciemne świerki stoją,
Tam wyją wilki,
Tam płaczą cienie dzieci.
Na brzegu Pelikan rwie mięso z piersi swej.
Kogo chce nakarmić?
Pelikanie, dla kogo umierasz z miłości?
Dla dzieci mych, dla dzieci.