Archiwum kategorii: Uncategorized

Bardzo krzywym okiem część 2

Bardzo krzywym okiem część 2
Marian Jedlecki

Nigdy dotąd nie słyszałem o Agacie Steczkowskiej. A to siostra piosenkarki Justyny. Nie istnieje jeszcze ustawa, że siostry piosenkarek nie mają prawa pisać książek, ale może trzeba by takie prawo napisać? Otóż pani Agata napisała “wiekopomne” dzieło autobiograficzne, w którym wyjawiła najciemniejszy sekret rodzinny, notabene w Polsce znany każdemu ministrantowi i polskim wróblom. Otóż Agatę spłodził ksiądz z mamuśka chórzystką. To nie było in vitro, ale jakiż to ewenement w życiu parafialnym? Szczególnie, gdy wikary przystojny a chórzystka chętna. Zresztą stara prawda głosi, że podkładanie się księżulkowi grzechu nie czyni. Trudno pojąć cel wyznania p. Agaty, albowiem sperma księdza niczym nie różni się od spermy bez święceń. Tak jak woda z Lichenia w niczym nie różni się od mineralnej Cisowianki bez gazu. Proza pani Agaty wywołała ponoć turbulencje pośród licznego potomstwa Steczkowskich, co nasuwa niejakie podejrzenie, że reszta sióstr i braci przekonana była, iż poczęła się w trybie niepokalanego poczęcia.
Wreszcie ewenement – pani Beata Pawlikowska, pisarka, globtroterka, dziennikarka, ekspertka w niezliczonych dziedzinach, poliglotka, ekokapłanka i w ogóle królowa kiczu i nonsensów. Internet definiuje ową blondynkę jako najbardziej wpływową twarz przemysłu ogłupiania stylem ekożycia. Twórczyni bezcennych porad: “Jeżeli lekarz pali, pije alkohol albo coka-colę, i je przetworzoną żywność, to nie może być dobrym lekarzem. Koniec i kropka.” – przesądza pani Beata. Autorka terapeutycznych bzdur typu: “Jeżeli jesz śmieciowe syntetyczne jedzenie, to osłabiasz swoje ciało, jednocześnie osłabiając duszę i umysł.” Pal licho duszę, ale o razu umysł? Litości!!!
Owe damy wychynęły ostatnio z Internetu, mają prawo do popisywania się indolencją i bezmyślnością. Nie ma bowiem prawa, aby im tego wzbraniać. Panie owe istnieją wcale nie z powodu, że ich myśli drukiem spisane nie są wiele warte, ale dlatego, że ktoś te wypociny kupuje i czyta. Nawet, kiedy się później z tego śmieje. Ale skoro zacząłem Gribojedowem, to skończę Gogolem parafrazując go:
Z kogo się dobrzy ludzie śmiejecie, z samych siebie się śmiejecie… Niepokalanie poczęcie.”
Ot, co…

zwierzenia

Zwierzenia
Marian Jedlecki

Sfrunęłaś do mnie
nie sądziłem –
w życie umeblowane
w drobnomieszczański spokój
sfrunęłaś paziem królowej
lekka beztroska
synonim wolności
świata słonecznika
odfrunęłaś
bez zapowiedzi
z życia poukładanego
lekko kolorowo
jak motyl

1**

Marcin-Jodlowski poeta1**
Marian Jedlecki

Próbujesz mnie wepchnąć
w przeszłość
przeczysz temu kim jestem
odwracam twarz
odwracam zaprzeczenie
zawsze widzisz lepiej
choć wybierasz ciemność
ufasz tylko sobie
mnie nie ufasz wcale
i slusznie –
świat otacza cię zielony
a ty chcesz bym był plastyczny
z upodobaniem udeptujesz
moją kanwę zapisanego czasu

więc dlatego szukam
jakbym szukał siebie

Bardzo krzywym okiem

Bardzo krzywym okiem
Marian Jedlecki

Poczucie, że osuwamy się, jako społeczeństwo w otchłań głupoty poprzez amalgamaty z pogranicza banału podzielają tylko artyści i opozycja. Dorota Masłowska, pisarka, nazywa społeczne ogłupienie debilozą wyrażająca się w kolokwialnym języku idolach ustawianych przez media i błogosferę. Jeżeli za 100 lat pod warunkiem, że jako ludzkość przetrwamy, ktoś zechce badać społeczeństwo początku XXI wieku a polem badań będą media, ten napewno zamyśli się, czy warto było trwać. Idolem, czyli celebrytą, zatem kimś znanym, zostaje się wyłącznie z powodu, że jest się znanym. Jeśli wspiera tę niewiarygodną pozycję sława mamy czy taty albo wynagradza ją pracowitość – ta jednak niczego nie gwarantuje – to naprawdę można poczuć się ważnym i potrzebnym. Jak na przykład Marta Kaczyńska. Bratanica prezesa rządzącego prawem kaduka zakulisowo Polską, jest znana głównie z ekstrawagancji obyczajowych. Okazuje się, że zachęcona banalnie lekkim chlebem felietonisty uprawia tę formę z niegasnącym zapałem. Mianowicie – zajęła się ostatnio psimi salonami piękności w Szczecinie. Pani Marta mając pół kolumny w tygodniku postanowiła podzielić się – rasowa felietonistka – bezradną konstatacją, iż nie rozumie, dlaczego w Szczecinie jest tyle psich salonów. Strzyżenie i mycie szczecińskich kundli według Kaczyńskiej dowodzi upadku szczecińskiej gospodarki, która dotąd stała stocznią. Ale ta upadła i upadł cały przemył, a wredna Platforma nie zatroszczyła się o nic i o nikogo. Szczecinianie musieli wyjechać za chlebem, a miasto zeszło na psy. Pani Marcie można podobnych pomysłów podrzucić więcej np., dlaczego w niemieckim sąsiedztwie jest tyle polskich fryzjerów(Ludzkich)!, agencji towarzyskich oraz sprzedawców krasnali, ale ta informacja nie rozwija żadnej wiedzy o współczesności, choć daje zarobić pani, bogatej bez zajęcia, zarazem alarmując: mądremu bieda.

***

Kolejna pani nie pisze co prawda felietonów (chyba), bo jest aktorką ,nazywa się Maria Seweryn, znana głównie z faktu, ze jest córką Krystyny Jandy a ojczulek to Andrzej Seweryn , jako taki. Pani Marianie jest nam znana z jakichś ważnych ról teatralnych czy filmowych, ale udzielając wywiadu, przybiera idiotyczny heroiczny, pusty. „Jestem na zakręcie, informuje artystka dramatyczna Seweryn. Zawodowym i życiowym, Być może to ostatni, w jaki przyszło mi wejść. Ale przede wszystkim wracam do pracy w teatrze. Z wielka radością znów pracuję. Po o tej przerwie mam poczucie, że gram trochę inaczej. Coś się we mnie uwolniło, przełamało. To niezwykłe interesujące. I tak dalej bla bla bla. Nawet kiedy nie ma się nic konkretnego do powiedzenia, skończyć trudno. Kiedy człowiek dojrzewa przewartościowuje pewne rzeczy, bo wiele spraw ma chwilowy i tymczasowy charakter. (tu artystka odsłania swoje najintymniejsze sekrety). I tak dalej bredzi o wszystkim i o niczym.

***

Owe damy wychynęły ostatnio z Internetu, mają prawo do popisywania się indolencją i bezmyślnością. Nie ma bowiem prawa, aby im tego wzbraniać. Panie owe istnieją wcale nie z powodu, że ich myśli drukiem spisane nie są wiele warte, ale dlatego, że ktoś te wypociny kupuje i czyta. Nawet, kiedy się później z tego śmieje. Ale skoro zacząłem Gribojedowem, to skończę Gogolem parafrazując go: Z kogo się dobrzy ludzie śmiejecie, z samych siebie się śmiejecie… Niepokalanie poczęci.
Ot, co…
(CDN)

Ja kloszard. Kolejny fragment książki

Ja kloszard (Kolejny fragment mojej książki)
Marian Jedlecki

W rzadkich okresach abstynencji, wyznaczałem sobie, acz niechętnie, cele. Niechętnie, bo wymagały poświęcenia, wytrwałości i olbrzymiej cierpliwości, której zawsze mi brakowało. Moje wielodniowe ciągi alkoholowe przekreślały ich realizację.
Z czasem zaczęło bywać znacznie gorzej. Ciągi alkoholowe stawały się dłuższe, a wychodzenie z nich coraz to boleśniejsze. Zaprzestawanie picia powodowało gigantycznego kaca, delirium tremens, bezsenność, ciężką depresję. Drżenie rąk i nóg stawało się nie do zniesienia. Nie spałem po kilka dni i nocy. Z oczami utkwionymi w sufit, błagałem jakiegokolwiek i bliżej nieokreślonego boga, o jakąkolwiek pomoc, obiecując jemu i sobie, że to ostatni raz. Czasem kończyło się to powodzeniem i dochodziłem do siebie, innym razem – katastrofą. Nie mogąc wytrzymać sam z sobą, z bólem, drżeniem kończyn, w środku nocy wychodziłem ukradkiem do nocnego sklepu po wódkę ze świadomością, że ulga będzie chwilowa, a jutro wszystko zacznie się od początku. I ten cholerny lęk połączony z niepewnością własnych decyzji, własnego Ego, lęk przed ludźmi, telefonami, listonoszem, powrotem do pracy, koniecznością tłumaczenia się z absencji, by pić do dna. Powoli traciłem kontrolę nad ilością wypijanego alkoholu, a nawet nad tym, kiedy i z kim będę pił.
Ciągi alkoholowe rozpoczynałem bez wyraźnej przyczyny. Innym razem, szukając pretekstu do “pójścia w Polskę” – prowokowałem w domu awantury. Nazywałem to próbą oczyszczania mózgu i urlopu od żony, rodziny i w ogóle ludzi. Taka kontrolowana próba, niekontrowanego upijania się.
Awantury doprowadzałem do perfekcji, by w efekcie pójść na wódkę bez poczucia winy.
W tym czasie, relacje z żoną znacznie się pogorszyły. W jej oczach widziałem strach, kiedy wracała z pracy, nie wiedząc, co w domu zastanie. Widząc mnie pijanego, wpadała w szał. Ale nic do mnie nie docierało. Nie reagowałem. Kiedyś rzuciła się na mnie, uderzyła w twarz i skaleczyła paznokciem. Na policzku powstała rana od ucha do ust. Zaniemówiła ze strachu.
Wyglądało to bardzo nieciekawie. Myślała, że ją uderzę. Ale ja nie bilem. Wiedziałem, że za chwilę trzaśnie drzwiami od sypialni, a ja będę dalej pił do rana.
Bywały okresy, w których przez kilka miesięcy nie piłem. Najdłużej wytrzymałem rok. Miałem w tym czasie wszyty esperal. Raz jeden, jedyny, posłuchałem błagań mamy i próśb żony, abym siebie ratował. W domu panował względny spokój, taki spokój podszyty podejrzliwą, baczną obserwacją.
Dosyć męcząca sytuacja dla wszystkich. Tak więc, w domu panował względny spokój, a ja odrabiałem straty spowodowane permanentnym pijaństwem. Przerwy w piciu utwierdzały mnie w kłamliwym przekonaniu, że mogę pić jak inni, skoro wytrzymuję bez alkoholu całe miesiące. To, w moim mniemaniu, dawało prawo do zadawania sobie pytanie – skąd ten pomysł, że jestem alkoholikiem?
***

Żołnierz z AK

Żołnierz z AK
Marcin Jodłowski

Zakręt gdzie potok śpiewny
czepia się traw dzikiej kępy
przelśniony dumnym słońcem kotliny
która blaskiem się pieni
młody żołnierz z rozbitą wargą
odkrytą głową utulony
mokrym rosłym zielem
śpi a niebo miękkie
łóże mu ściele blade pod zieloną lirą

stopy w buciorach o niezabudki wsparł
śpi uśmiechnięty śmiechem chorego dziecka
zimno mu
daj mu ziemio ciepłe sny łaskawe
zapach kwiatów rozkoszą piersi nie wzdyma
śpi w słońcu na piersi dłoń trzyma
spokój
w prawym boku ma dwie krwawe rany
i tylko mucha na brzęczącym czole
mucha powód
mucha pretekst

Ja kloszard (2)

Ja kloszard (fragment mojej książki 2)
Marcin Jodłowski

Seks dziewiętnastolatków, pieprzenie się króliczków, zbyt młodzi – uznaliśmy za miłość. Poszliśmy poświęcić w kościele swoje narządy płciowe, przyrzekając w ich imieniu wierność. Ale one i tak w głębi swego “czegoś tam”, w to nie uwierzyły. No, nie wiem, ale w każdym razie coś we mnie krzyczało, że to nie to, że to bezsens. Byłem jednakże po dwóch głębszych, na tzw. “odwagę” i nieodpowiedzialnie powiedziałem, „Tak”. W swoim i ich imieniu, rzecz oczywista. Cholera… Ależ się wtedy wygłupiłem. W konsekwencji sprowadziłem na siebie i nie tylko, cholerną katastrofę.
Po wypaleniu się namiętności, bylibyśmy nadal małżeństwem. A byliśmy, dlatego tylko, bo nie umiałem, a może, co bliższe prawdy, zwyczajnie zabrakło odwagi do zmiany statusu. Niestety, nawet ojcem być nie chciałem, bowiem uważałem, iż dziecko to grób małżeństwa. Często, do znudzenia, powtarzałem te idiotyzmy w pijackiej szczerości, cokolwiek wątpliwe w swojej, jakości. Przekonywałem samego siebie, aby zagłuszyć wyrzuty sumienia, a czasem, by być złośliwym, kiedy to ślubna polówka zbyt głośno kanalizowała swoje żądania, w kliku związanych ze mną tematach. Brrr… – Amok nieprzespanych nocy, ataki złości, bombardowanie pretensjami. W rezultacie Afganistan: na dłuższą metę nie wiadomo, kto wygrywał tę wojnę bez decydującej bitwy.
Później zaczęło się tak, że już gorzej nie mogło.
Będąc zawodowym żołnierzem, często wyjeżdżałem z jednostką na zimowy poligon. Spaliśmy w namiotach. Więc ci, którzy nie brali bezpośrednio udziału w zajęciach z pododdziałami, mieli okazję do koleżeńskich spotkań po różnych pakamerach i innych schowkach, przede wszystkim tam, gdzie było nieco cieplej, niż w namiotach. Tam gadało się najczęściej o dziewczynach, rzadziej żonach, no i rozmowy, aby bardziej były “soczyste”, zakrapiano alkoholem.
Tam właśnie nauczyłem się, w jaki sposób pić czysty spirytus, wykradany ze stacji namierników elektronicznych, tak, aby nie zakrztusić się i nie przepalić przełyku. Ho,ho,ho – toż to cała gałąź wiedzy praktycznej. W tym czasie, nie miałem, nie tylko bladego, ale żadnego pojęcia o takowych technikach. Czy to było fair? Nikt o to nie pytał, ważne, że było cieplej, a temat rozwijał się jakby z większą swadą, tudzież polotem. (Wybrać proszę, co komu odpowiada)
Bardzo szybko zorientowałem się, że alkohol pozwala opanować lęki, łagodzi zaniżone poczucie w własnej wartości, pozwala zapomnieć o traumie spraw osobistych, łagodzi wspomnienia o utraconej miłości, pozwala zapomnieć o pustce uczucia, a raczej “dawkowania”, z racji złożonej przysięgi małżeńskiej. Zapewnia natomiast lepszy kontakt z kolegami, dodaje odwagi i “ułańskiej” fantazji.
Piłem od tego momentu systematycznie – w każdy weekend, jeśli tylko nie pełniłem służby oficera dyżurnego jednostki. Dzięki alkoholowi, raczej nieśmiały z natury, stawałem się duszą towarzystwa. Wystarczyło napić się wódki, świat stawał przede mną otworem, a dwie taxi odwoziły schlanego z garnizonowego klubu oficerskiego, do domu. Dwie taxi – bo czapka wojskowa jechała w jednej, no i rzecz jasna – pijany jej właściciel, w drugiej.
Przekonanie o dobrotliwym wpływie wódki, towarzyszyło mi przez długie lata. Jeszcze później, piłem po każdym niepowodzeniu, czy też radości. Wszystkie zdarzenia w moim życiu, którym towarzyszyły emocje, topiłem w alkoholu. Piłem w najmniej oczekiwanych momentach i wbrew logice.
Przed egzaminem, spotkaniem, w czasie podejmowania ważnych decyzji, a najczęściej w chwilach podenerwowania -“szto nibut, niemnożka, kak carskij oficer” – mawiałem.
– Zawsze będę cię kochać, powtarzała mama. Ale nie chcę cie oglądać wiecznie pijanego, użalającego się nad sobą i obwiniającego za swoje problemy, wszystkich dookoła. Wróć – mówiła rozłoszczona – jak będziesz trzeźwy i zatrzaskiwała mi drzwi przed nosem.
Jestem typem neurastenicznym, więc stany podenerwowania, permanentnego, irracjonalnego odczuwania niepokoju, pesymizm i towarzyszące temu lęki, były dla mnie codziennością.
Podświadomie szukając ucieczki przed odpowiedzialnością, manipulowałem sobą i otoczeniem, by mieć sposobność i komfort picia.

Nokturn

Nokturn
Marian Jedlecki

Im częściej duszą myślę
w próżnię Bytu wchodzę
widzę – w sny nicości spadam
nic bezmiernego smutku nie łagodzi
i nie pociesza strwożonej godziny

ogólnie znane brzegi niezmienne obrazy
w biegu wód zamyślonych
gdzie cień łabędzia wśnięty
to żadna niespodzianka –
wciąż fałszywe uśmiechy
nie dają szans nowej godzinie

zawsze ze złośliwością podobnej do słoty
płaczącej w dni zimowe gdzie błaganie tonie
jakiś młyn bajki powolnym skrzydłem krąży
bezustannie Czas miele na drobne
jakby zbawieniem oswabadzał
z gmatwaniny zdarzeń wątków
bo Nic to NIC
od tego się nie umiera

3.3.1

3.3.1 (fragment mojej Sennej Trylogii)
Marian Jedlecki

Pocałunek martwych ust to odjazd z knajpy, gdzie mógłbym spędzać czas. Nie ma tu podłości starych dyliżansów i ich kłamstewek. Nie ma kurzu w spokojnym powietrzu nieruchomym jak grube dymy. Jestem postacią rozpuszczoną w wodzie, w ciszy. Czuję jednak zbyt duży ciężar na piersi, bo zbyt wiele wody w szklance, zbyt wiele cieni opacznie widzianych, zbyt wiele krwi na rękach. Nigdy nie będzie miał końca ten kryształowy sen. Podróż, odjazdy, przyjazdy i spokój. Będę wciąż dojeżdżać i odjeżdżać zawsze tymi samymi drogami, choć jest ich tak wiele. A drzewa, słupy telegraficzne i domy nabiorą kształtów na miarę pokracznych marzeń. Krajobraz rozmazuje się i odjeżdża wśród wrzasku karłowatych stworzeń. Ciągle długi konwój łez na peronach, kiedy ciągle trzeba się rozstawać, coraz to inne ramiona obojętnie potraktowane, powiewające laurem. Ale ja ciągle sam, oczy mokre od deszczu, uderzającego o szybę, do której przyrósł rozum. Nikogo nie zostawiam i nikt nie będzie mnie oczekiwał po dworcach, kiedy czasem uda mi się na nich przysiąść. Zresztą nie ma sensu opowiadać o podróżach, bo i tak nie potrafiłbym opisywać miejsc, gdzie diabli mnie zanieśli. Być może tylko czasem przebywam świecie równoważnym, bo tylko sen tworzy takie podróże. A zapytać go o coś sensownego, opuszcza wzrok lub wznosi ku niebu, gdzie absorbowane są wciąż nowe stany świadomości. Po zachwianiu się któregokolwiek, odchodzę sam w głąb nocy w archaiczne gazowe latarnie oświetlające migotliwie skromną walizeczkę Jestem sam. Jakikolwiek Bóg może przypuszczać, że jestem wyalienowany z własnej wyobraźni. Jednak coś za mną idzie, a może ktoś w dziwnym kształcie mojego cienia.
***
W gęstym lodowatym deszczu, w rozpryskach świateł małego burdelu, mały skulony człowieczek z sinawą twarzą kwili. Z chłodu? Czy z wewnętrznego ognia podsycanego alkoholem? Ale jego rozdeptane i za duże buty są pełne wody, budzą radość i litość dziewczyn. Jaki to ciężar wzruszenia? Kto temu podoła? Oj, świecie bezdomny, gdzie idziesz to twarda drogą i nic sobie z tego nie robisz? Nie rozumiem cię. Bo ja lubię ciepło, spokój i wygodę. Świecie dziwny i rzeczywisty, przerażasz mnie. W dziwnej chwili roztargnienia mały cień zaczął dreptać po suficie, w zapomnieniu odrywając łapki o ziemi. Zdał sobie tego sprawę, ale było już za późno, Sparaliżowanym zdumieniem, przez krew zastygłą, która napłynęła mu do mózgu, zbiła się w nim jak żelazo w kowadle, nie wiedział, co począć. Czułem się w nim zagubiony. Jak 10-letnie dziecko, które patrzy na to, jak ludzie, którym nic nie zrobił, nienawidzą go, dobrze wcale się nie czuje. Ma to konsekwencje w późniejszych latach. Dosyć mocno obniżone poczucie własnej wartości i spory brak pewny siebie – zupełne zagubienie. Pozostaje tylko wpatrywanie się w podłogę, fotel niegdyś tak przytulny, w pokój i jego zadziwiającą otchłań. O ileżbym wołał znaleźć się w wielkim cebrze, byle pełnej deszczówki, w sidłach namiętności, niż tu, sam jeden, bezradny, na tym idiotycznie pustym suficie, skąd zejście równa się praktycznemu szaleństwu. Kłopoty ciągle idą w ślad za nim, podczas gdy tyle cieni chodzi sobie spokojnie po ścianach, niewiele bardziej wartych od niego. Gdyby mógł przenikać sufity, kończyć w nich senne miraże – ale są twarde, tylko odrzucają, tak, tak – to właściwe słowo. W sytuacjach bez wyjścia nie ma wielkiego wyboru, więc trzeba brać, co jest. Gdyby rozpaczliwie się upierać, kret sufitowe „Zmęczenie” odnalazłby go zadzierając ryjek w górę i sprowadziłby go na podłogę w milczeniu. Jednakże pochlebiało małemu cieniowi mieszkającemu w kącie sufitu, że taki odważny (we własnym mniemaniu), że nie traci rezonu, gdy tyle innych cieni zrozpaczonych rzuca się w przepaść Niebytu, bo sufity w tym śnie są wysokie i prawie wszystkie datują się od czasów podbojów. Mały cień, nie odzywając się słowem, otrzepał z zakłopotaniem cieniowane rękawy i odwrócił się tyłem do śpiącej obok. Mówi tylko do mnie – doskonal się moralnie, a wielkie myśli rodzą sie z serca. Nie przejmuj się tym, jakim jesteś stosownie do swoich grzechów. Według własnej wiary. Bo nie każdy cień jest fundamentem słowa i moralności. Wędrującym Humanizmem.

Parka

Parka
Marian Jedlecki

Twoja dłoń co przez sen muska twarz
co tajnym zmysłom bezwiednie pomaga
od słabości łez żąda które się wzdragają
czeka aż od z moich przeznaczeń
ufnie światło w serce tchnie zmęczone

wrząca toń wyrzutów
poranny pogłos w uchu miele
to znów cofa się i w skalne gardziele zapada
werbalnym zawodem głuchym zgiełkiem skargi
bez sensu

czemu to robisz rozłoszczona?
dłoń lodowata drapieżna i liść w niej połyskliwy
którym sens pomiata
a wyspy piersi nagich uporem drgają
więc śnię z niebem obcym sprzęgnięty przestworem
i tylko okiem obojętnym kiść przekleństw
żadną poniewierki chłonie

zdrado niepojęcie obojętna
w błysku bólu co trwa lata całe
juz od głębi łona uczę się ciebie
jak być ranionym przez hańbę duszy dziewczyny
której obraz świta w moich myślach żyje
zazdrosna?
o kogo?
czym mi znowu grozisz
czy Milczenie bezsłowne sięga po moją duszę?

Bogowie –
płonie we mnie skryta śmiertelna Parka
większa niż rozeznań brzmię
a we mnie pomimo Czas pozostał bez skazy
bo widzisz –
widzisz las brzozowy
co rozrósł się korzeniem po mnie
i od dawna nie chcę rozstrzygać ko tu najpierwszy
młodość czy starość od nowe czyste
bo obie jednakie gotowe i czynią siebie wzajem

Ja kloszard

Ja kloszard ( fragment mojej książki)
Marian Jedlecki

Wszystko jest ważne, a rzeczy z pozoru nieważne są najważniejsze. Proste codzienne rytuały budują naszą codzienność. Każdy powinien żyć własnym, niewymuszanym rytmem, który jest nakreślonym planem Wyższego Bytu. William Wharton (Albert Du Aime) mawiał: „ Prawdziwy sukces to nie kariera, lecz pozostawanie panem swojego losu i możliwość decydowania, co będzie się robić w życiu, za które tylko mu odpowiadamy”. I racja – bowiem, nic tak nie wykoleja osobowości, jak pogoń za posiadaniem na własność czegokolwiek oraz uleganie pokusom. Zapominamy, że istnieje świat równoległy w innym wymiarze Czasu, być może oddalony tylko o pół sekundy Czasu Świetlnego, którego nie znamy i nie rozumiemy, ale tam niczego ze sobą nie zabierzemy. Wszyscy wiemy, iż każdy z nas ma Czas wyliczony. W tej konfiguracji taki Czas, jest czasem linearnym. A to oznacza, iż ma swój początek i swój koniec. Różny u każdego. Większość ludzi boi się starości i w konsekwencji – śmierci, czyli kresu swojego Czasu. A przecież nie ten jest starym, kto obawia się odejścia w inny wymiar, lecz ten, kto się tego boi. Życie – nikt nie potrafi znaleźć racjonalnej odpowiedzi, czym jest w swojej istocie, dlaczego jest, dokąd zmierza. Bo niewątpliwie dokądś zmierza. Szukamy więc sensu poprzez badania naukowe, szukają sensu filozofowie, humaniści, szukają tacy jak ja. Najprościej, popadając w banał, ujmę to tak: Nie wiem, czym jest Życie, ale w dużym uproszczeniu rzecz ujmując – rozumiem jego cel – Poszukiwanie Dobra. Nie wiem, w jakim celu, ale to wiem, że przynosi dobro, radość, miłość. Często ból i śmierć. W pewnym momencie, znajdując się na rozdrożu poplątanych ścieżek swojej osobowości, najpierw zrozumiałem, a nieco później zaakceptowałem konieczność buntu w konfrontacji z jego samowolnym scenariuszem, w którym każda próba wydostania się ze społecznej klatki, upatrywana jest w najlepszym razie, jako dziwactwo. Moja noeza podpowiadała mi, że na zewnątrz tej klatki jest prawdziwy, bez apriotycznych nakazów i artefaktów świat, oparty na afirmacji Dobra. Zrozumiałem także, iż będąc agnostykiem, wierząc w sens i celowość istnienia materii, zaczynam wierzyć w Coś, co nazywa się Wiecznym Bytem Absolutnym, a którego cząstkę każdy człowiek nosi w sobie. I w nim tkwi Prawda i Sens, a nie w bogactwie i sławie. To było prapoczątkiem doznania głębokiej przemiany, a w konsekwencji tego, co nastąpiło.
***
Kiedy nie piłem, byłem, zdaniem osób z kręgów rodzinnych tudzież towarzyskich – naprawdę fajnym facetem, mniej mężem, do którego to roli jeszcze nie dorosłem, choć nie nazwałbym przez to zachowań – indyferencją, ale rekompensowałem to na swój sposób przyjaźnią, zrozumieniem, okazywanym, co przy odrobinie woli, można było nazwać szacunkiem. Zamieniałem się w drania, gdy popadałem w ciąg picia. Znajomi radzili żonie – zostaw go, to alkoholik. W rzadkich chwilach trzeźwości, czułem się bezradny. Odkąd pamiętam, zawsze chciałem zrozumieć, co się dzieje ze mną, zanim sięgnę po kolejną butelkę, ukrytą na półce z książkami. Miałem dobrą pracę, niezbyt udane życie osobiste, kilku przyjaciół, lecz szczęśliwym nazwać siebie nie mógłbym. Z własnej woli zresztą, z własnego wyboru. Mea culpa, wiem. W trzeźwieniu pomagali wszyscy, zarówno rodzice, żona jak i tych kilku przyjaciół, których nie zdołałem jeszcze zrazić do siebie arogancją i nietrzeźwym dowcipem. O braciach nie wspomnę, bo wykreślili mnie z osobistych słowników, tudzież rodzinnych annałów odpowiednio wcześniej, relatywnie od uzyskiwanych o mnie informacji. Mam u żony i przyjaciół niespłacony olbrzymi dług wdzięczności, bo chociaż ich wysiłki na nic się zdały, nie pozostawili mnie w chorobie bezbronnego. Bo jestem chory. Jestem alkoholikiem, choć odganiam złe myśli i wszystko się w mnie buntuje, cierpię na jedną z najcięższych, obok cukrzycy i raka, chorób XXI wieku. Że w wieku 45 lat, zaczynam zatracać sens życia, dla rodziny staję się ciężarem i wstydem, a przyjaciołom nie pozostawiam złudzeń.
Kiedy to się zaczęło? Jaka jest geneza mojej choroby? Zaczęło się niewinnie. W dniu, w którym zdałem maturę, świętując otrzymanie świadectwa maturalnego, zakupiliśmy, to znaczy ja i dwóch kolegów, których szczególnie lubiłem, a więc zakupiliśmy po butelce taniego wina, “na twarz”. Upiłem się tym winem, jak mawiał niezapomniany Wiech, “niemożebnie” tak, że odechciało mi się nawet oddychać. Pierwszego w życiu kaca miałem przeokropnego. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie piją. Gdym wiedział, że za 14 lat będę, kim jestem, to…
Po tym incydencie nie ciągnęło mnie bardzo długo do alkoholu. Przebrnąłem przez szkołę wojskową, zaliczając zwyczajowo kilka piwek na przepustkach, otrzymywanych zresztą nie tak znowu często. To nie dzisiejsze czasy, kiedy częściej żołnierz przebywa w domu, niż w jednostce. O nie…
Naprawdę trzeba było zasłużyć na otrzymanie przepustki. Minimum, dwie oceny bardzo dobre z przedmiotów, dawały prawo do ubiegania się o tzw. dobową przepustkę. Czasami i to nie wystarczało. Często, bowiem wypadała służba wartownicza lub służba podoficera dyżurnego kompani szkolnej.
Tym chętniej komendant szkoły, rozkazem kompanijnym, zatwierdzał mnie do pełnienia służby dyżurnej, kiedy to zachodziło podejrzenie inspekcji szkoły, w wykonaniu komendanta garnizonu. Dlaczego akurat mnie?
Cóż…z dumą wyznaję, że znalem doskonale regulamin służby wewnętrznej i miałem odpowiednią prezencję, co bardzo liczyło się wśród oficerów wyższego stopnia, dokonujących inspekcji garnizonu, do którego należała także moja szkoła.
Wielokrotnie później, kiedy już byłem żołnierzem zawodowym, pełniłem służbę oficera dyżurnego w trybie alarmowym, to znaczy – nigdy nie byłem pewny, kiedy mnie ściągną do jednostki. No, chyba, że byłem podpity. Nie wolno było mi opuszczać terenu garnizonu w Ż, bez wiedzy i zgody dowódcy jednostki. I nie dlatego, że była to kara, a tylko dlatego, że byłem wyznaczony na tzw. oficera dyspozycyjnego.
Przyczyną takiego stanu rzeczy były częste wizyty Dowódcy Okręgu Wojskowego, (którego? szaa..tajemnica wojskowa – uhahaaa), a nawet samego generała w Bardzo Ciemnych Okularach. Nooo, zdarzyło się “odnogo raza”, iż wizytując naszą jednostkę, w ramach inspekcji jednostek wchodzących w skład ówczesnego Układu Warszawskiego, mnie, oficerowi dyżurnemu, po złożeniu mu meldunku, podał rękę. Niby nic nadzwyczajnego, bo to robi każdy oficer inspekcyjny, ale naczelny “razwietczik” i najwyższy dowódca?..cha..byłem dumny jak paw, a nawet dwa pawie.
Ale brzydko nie skrzeczałem, jak one – zaznaczam tu grzecznie. Poczucie etosu rosło, a narcyzm bywał ukontentowany.
W obecnej, młodzieżowej gwarze, nazwano by mnie takim “wojskowym ciachem”. Coś tam w tym musiało być, bo po zakończeniu prawie każdej inspekcji, otrzymywałem nagrodę pieniężną, niewielką, co prawda, ale na kilka butelek wódki plus dobra zakąska, wystarczało. A wtedy zakąszało się i piło nockę całą z koleżkami, aż się z czubów dymiło, a i fantazji przybywało. A później ten cholerny kac, ból głowy i łzy żony.
Ech…Życie, młodości ty, chmurna i przedurna. Nad poziomy, to może i wzlatywałaś, rzecz w tym, że spadanie było bolesne i nieadekwatne do mickiewiczowskiego przesłania.
Ale ja tu gadu-gadu, a drażliwy temat omijam. Z tchórzostwa, wstydu, z braku odwagi do opowiedzenia prawdy, bo pisząc te słowa – jestem trzeźwy.
Zbyt trzeźwy. Ale kłamać nie zamierzam. Słowo…
(cdn)

Na rozdrożu rozsądku

Na rozdrożu rozsądku
Marian Jedlecki

Bywa że znudzą mnie
bieguny zwrotniki codzienne
sen zmora kołysze wznosi do mnie
ssawki pomroczności dzikiej
i jak dewota w modłach nieruchomieje

pijcie kanalie na cześć króla o fallicznym porożu
napawajcie się jego pieśnią czkawek bełkotu z przesytu
wy – zgrajo z sercem niechlujnym i tłustym pyskiem
puszczacie kłamliwe gęby w ruch
głodno i dziko upojone wymuszonym winem
grzęzawisko hańby z pełnymi brzuchami
wy zwycięska kliko

zgrozą przejmuje mnie twój na salonach wygląd nikczemny
bo zielona Natura znowu skażona
krostą cuchnąca i ropą nienawiści
i tak cudowną Ojczyznę broni jak orkan najwspanialsza poezja
płacz wyklętych poetów chwyta
a ich strofy zakrzyczą – tak i tak szachraje

wszystko w porządku –
koło kolejny raz dostaję czkawki
bo w rzeczywistości latarnie majaczą
płoną blaskiem niezdrowym w niebo przerażone
bo głupota i infantylna nienawiść wzięły się za myślenie

ech wy –„miałeś chamie złoty róg”

Milczenie

Milczenie
Marcin Jodłowski

Poznałem milczenia
gwiazd pustych nocy
podejrzliwe milczenia morza
uciążliwe milczenie
mężczyzny z kobietą
ich błądzące po suficie
każde inne marzenie

pytam was –
czy to co w głębi
potrzebuje języka
kiedy rzeczywistość
odbiera sens
a dłonie zmęczone zgarniają
odchodzące dni zasypane niegdyś
czystym śpiewem
w ptasim słowie?

jest też milczenie wielkiej nienawiści
milczenie pustej miłości
udręczonej duszy
co przechodzi w wyższe życie
widzeniem które nie można
wypowiedzieć żadnym słowem
bo boi się mieć marzenia

jest też martwe milczenie

jeśli my żyjący nie potrafimy
mówić prawdy o życiu
to dlaczego dziwimy się że martwe milczenie
nie mówi prawdy o śmierci

myślę że będzie bardziej zrozumiałe
kiedy zaczniemy ku niemu się zbliżać
a barwy kalejdoskopu życia
przestaną wirować

Obrazy Morskie

Obrazy Morskie
Marcin Jodłowski

Gładki dach nie do dotknięcia
w momencie południa w barwie pożogi
szkli morze i wciąż w obrazy je zmienia
łasko – za mozół patrzenia
szczęście myślenia w zamian dajesz

ileż diamentów iskrzy w mgławej pianie
ileż tam ładu pleni się w myślenie
Słońce w półśnie markuje splendory
pierwotne przyczyny bezcielesne tworzy
Czas iskrzy a racja ucieka w Marzenia

głębio przeklęta
twierdzo ciszy bez ratunku
tylu ich w śnie wiecznym bez obrony
w mokrym domu z tysiąca dachówek spłakanych
w westchnieniu się mieszczą
i wciąż do mokrej chwili
w sercach bliskich sposobią się jeszcze
w kręgach spojrzenia zawarli żywioł hardy
jakby śnili swój akt całopalenia
w zamian ofiary życia
Nieskończenie

Tylko Dwa Słowa

Tylko Dwa Słowa
Marian Jedlecki

Słowa zrodzone z nieobecności i pytania
kolejna prawda jeszcze jednego elementu
w olbrzymim bezwładzie prawd
można by powiedzieć prawie słowa miłości
w usypianiu i zmierzchu

większość wypowiedzianych słów
nie ma w sobie tyle błogości
co imię Marii Magdaleny
a to uspokaja i pociesza
bo wiele jest słów które płaczą
jak ptaki rozdarte leżące na ścieżce
głaskane ręką pachnącą lawendą

trzeba cokolwiek wyszeptać
aby pocieszyć słowa
nieważne jakie byleby przywołały ducha
uśpiły go i oddały ciepło –

czemu tak daleko do słów najlepszych
dwojga imion Marii Magdaleny dwu niewinnych słów
co umarły i przeminęły
a może my to niżsi w Chrystusie niejasnej nadziei
w śnie wariata w najczystszej postaci
w powrocie jednostrunnej ciszy?

Widoki

Widoki
Marian Jedlecki

Widoki czymże wy jesteście?
Co tai się pod wami?
Z krawędzi Dachu Świata
spojrzałem i zobaczyłem siebie
pięćdziesiąt tysięcy siebie
roiłem się krzycząc pszczelnie
jak woda wodospadu
bez ujścia widmowego
czym jesteście –
czasem tylko zastygając w bezgłosie
milczeniem pustki okrytej niewidomym?

Widoki –
opowiedzcie o swoich wzniosłych marzeniach
wyrosłych wprost ust ziemie
i łąki na której byłem

Chwasty

Chwasty
Marian Jedlecki

Wiecznie zajęci
poszukiwaniem Graala
co wygładzi grzechy
nasze
zapominamy że
on w nas samych

nie otwieramy
tajemnych drzwi duszy
skazani na tanie
sekretne spojrzenia
piasek w sercach
i burze emocji
z trwogą w pląsie
szalonym
kołuje wiatr i dmie
w falszywy róg
historii

będziemy znowu
chwastami
w rozległym ogrodzie
Historii