Coś, co mnie denerwuje…
Marcin Jodłowski
Drony miały bronić polskiego nieba…
Szanowni Państwo!
Na początku listopada 2017 r. były już na nasze szczęście ówczesny „bagadyr” MON, zapowiedział buńczucznie zakup tysięcy dronów. Temat rozpalił wyobraźnie szerokich mediów, bo jak wiadomo wszelkie idiotyczne sensacje to pożywka dla mediów. Po kilku dniach po głoszeniu takiej ”dronowej” sensacji, okazało się, że będzie ich… Aż 30 sztuk. Drony miały trafić do zastępów harcerskich Macierewicza, czyli tzw. obrony terytorialnej. Ich produkcją w „doraźnej skali wojennej” miały zając się zakłady w Bydgoszczy. Argumentacją do budowy owych dronów było odstraszanie wrogów Polski w „każdej sytuacji obronnej, w jakiej możemy się znaleźć” i dzięki owym dronom, będziemy mogli bronić się przed każdym zewnętrznym wrogiem, a także wewnętrznym zagrożeniem w postaci demonstracji czy innych strajków, których przywódcy nie podporządkowują się decyzjom guru z chorą ambicją trzymającego za pysk zawsze każdy rząd.
Powoli wyłania się z tej stajni Augiasza obraz oddziałów do walki ze społeczeństwem, do pacyfikacji strajków okupacyjnych i karania niesfornych przeciwników politycznych. Ale do tych działań nie są potrzebne nowoczesne myśliwce F-16, nie potrzeba bojowych helikopterów, nie potrzeba wojsk obrony przeciwlotniczej, wojsk rakietowych czy nowoczesnych czołgów i wozów bojowych piechoty. Do rozprawiania się ze społeczeństwem wystarczy 30 wyremontowanych przestarzałych Mi-8. Więc po cholerę były krzykliwe wizyty w Mielcu, Świdniku i bajki o kooperacji z Ukrainą, która ponoć ma dobre silniki. Tysiące dronów miano kupić w Bydgoszczy, a w końcu wyszło na to, że wystarczy 20 do 30 sztuk, bo więcej nie trzeba. Pięć dronów upilnuje nieba nad Warszawą, a reszta „produkcji” upilnuje nieba nad Bydgoszczą i Łodzią. I to był scenariusz działań harcerzyka Antosia. A teraz czekam, kiedy rząd (czytaj Kaczyński) z braków pieniędzy w Skarbie Państwa, dojdzie do wniosku, że drony będą składane z klocków Lego kupionych w Biedronce. Bo najpierw trzeba kupić nowe limuzyny z wszystkimi bajerami na pokładzie dla każdego ministra „coby” się nie nudził w czasie wyjazdów ponoć służbowych, bo przednia władza sporo ich w wypadkach drogowych skasowała. To wydatek rzędu 5 milionów złotych! A swoją drogę dziwię się bardzo, dlaczego Antoś nie chodził do marketów. Tam jest od groma dronów, i nie są takie drogie. A przy okazji jakieś uzbrojenie przydałoby się kupić na przykład na stoisku mięsnym – jakieś parówki wybuchowe czy broń chemiczną typu domestos. I jeszcze kasy zostałoby na kolejne nagrody dla misiaczków. Antoś – należałoby trzymać za ciebie kciuki i współczuć, że wyrzucono ciebie na zbity pysk z ministerstwa wojny, bo wiem, że miałeś jeszcze w planach zakup tresowanych żab szpiegujących, latających kotów naddźwiękowych i długopisy laserowe z końcówką kłującą. Nie wiem natomiast, co stało się z ogłoszeniem przetargu na produkcję dzid bojowych. Podejrzewam, że projekt upał z chwilą wywalenia z fotela ministerialnego – na nasze szczęście. Obracam to wszystko w śmiech, ale naprawdę, nie ma się z czego śmiać. Bo jak na razie polska armia nie istnieje. Więc, jako oficer w rezerwie obawiam się, że kolejne „ministry wojny” w rządzie Kaczyńskiego, czyli dyletanci, wymyślą zakup latawców bojowych z Chin. Wyjdzie jeszcze taniej boć to tania chińszczyzna, a w mediach TVPiS odtrąbi się kolejny sukces gospodarczy i będą nowe nagrody „okrutnie zasłużone”. Ale nie martwcie się na zapas, w razie napaści na Polskę zawsze pozostanie wam modlitwa.
Ot, co…
Pozdrawiam i do następnego czytania