Ja kloszard ( fragment mojej książki)
Marian Jedlecki
Wszystko jest ważne, a rzeczy z pozoru nieważne są najważniejsze. Proste codzienne rytuały budują naszą codzienność. Każdy powinien żyć własnym, niewymuszanym rytmem, który jest nakreślonym planem Wyższego Bytu. William Wharton (Albert Du Aime) mawiał: „ Prawdziwy sukces to nie kariera, lecz pozostawanie panem swojego losu i możliwość decydowania, co będzie się robić w życiu, za które tylko mu odpowiadamy”. I racja – bowiem, nic tak nie wykoleja osobowości, jak pogoń za posiadaniem na własność czegokolwiek oraz uleganie pokusom. Zapominamy, że istnieje świat równoległy w innym wymiarze Czasu, być może oddalony tylko o pół sekundy Czasu Świetlnego, którego nie znamy i nie rozumiemy, ale tam niczego ze sobą nie zabierzemy. Wszyscy wiemy, iż każdy z nas ma Czas wyliczony. W tej konfiguracji taki Czas, jest czasem linearnym. A to oznacza, iż ma swój początek i swój koniec. Różny u każdego. Większość ludzi boi się starości i w konsekwencji – śmierci, czyli kresu swojego Czasu. A przecież nie ten jest starym, kto obawia się odejścia w inny wymiar, lecz ten, kto się tego boi. Życie – nikt nie potrafi znaleźć racjonalnej odpowiedzi, czym jest w swojej istocie, dlaczego jest, dokąd zmierza. Bo niewątpliwie dokądś zmierza. Szukamy więc sensu poprzez badania naukowe, szukają sensu filozofowie, humaniści, szukają tacy jak ja. Najprościej, popadając w banał, ujmę to tak: Nie wiem, czym jest Życie, ale w dużym uproszczeniu rzecz ujmując – rozumiem jego cel – Poszukiwanie Dobra. Nie wiem, w jakim celu, ale to wiem, że przynosi dobro, radość, miłość. Często ból i śmierć. W pewnym momencie, znajdując się na rozdrożu poplątanych ścieżek swojej osobowości, najpierw zrozumiałem, a nieco później zaakceptowałem konieczność buntu w konfrontacji z jego samowolnym scenariuszem, w którym każda próba wydostania się ze społecznej klatki, upatrywana jest w najlepszym razie, jako dziwactwo. Moja noeza podpowiadała mi, że na zewnątrz tej klatki jest prawdziwy, bez apriotycznych nakazów i artefaktów świat, oparty na afirmacji Dobra. Zrozumiałem także, iż będąc agnostykiem, wierząc w sens i celowość istnienia materii, zaczynam wierzyć w Coś, co nazywa się Wiecznym Bytem Absolutnym, a którego cząstkę każdy człowiek nosi w sobie. I w nim tkwi Prawda i Sens, a nie w bogactwie i sławie. To było prapoczątkiem doznania głębokiej przemiany, a w konsekwencji tego, co nastąpiło.
***
Kiedy nie piłem, byłem, zdaniem osób z kręgów rodzinnych tudzież towarzyskich – naprawdę fajnym facetem, mniej mężem, do którego to roli jeszcze nie dorosłem, choć nie nazwałbym przez to zachowań – indyferencją, ale rekompensowałem to na swój sposób przyjaźnią, zrozumieniem, okazywanym, co przy odrobinie woli, można było nazwać szacunkiem. Zamieniałem się w drania, gdy popadałem w ciąg picia. Znajomi radzili żonie – zostaw go, to alkoholik. W rzadkich chwilach trzeźwości, czułem się bezradny. Odkąd pamiętam, zawsze chciałem zrozumieć, co się dzieje ze mną, zanim sięgnę po kolejną butelkę, ukrytą na półce z książkami. Miałem dobrą pracę, niezbyt udane życie osobiste, kilku przyjaciół, lecz szczęśliwym nazwać siebie nie mógłbym. Z własnej woli zresztą, z własnego wyboru. Mea culpa, wiem. W trzeźwieniu pomagali wszyscy, zarówno rodzice, żona jak i tych kilku przyjaciół, których nie zdołałem jeszcze zrazić do siebie arogancją i nietrzeźwym dowcipem. O braciach nie wspomnę, bo wykreślili mnie z osobistych słowników, tudzież rodzinnych annałów odpowiednio wcześniej, relatywnie od uzyskiwanych o mnie informacji. Mam u żony i przyjaciół niespłacony olbrzymi dług wdzięczności, bo chociaż ich wysiłki na nic się zdały, nie pozostawili mnie w chorobie bezbronnego. Bo jestem chory. Jestem alkoholikiem, choć odganiam złe myśli i wszystko się w mnie buntuje, cierpię na jedną z najcięższych, obok cukrzycy i raka, chorób XXI wieku. Że w wieku 45 lat, zaczynam zatracać sens życia, dla rodziny staję się ciężarem i wstydem, a przyjaciołom nie pozostawiam złudzeń.
Kiedy to się zaczęło? Jaka jest geneza mojej choroby? Zaczęło się niewinnie. W dniu, w którym zdałem maturę, świętując otrzymanie świadectwa maturalnego, zakupiliśmy, to znaczy ja i dwóch kolegów, których szczególnie lubiłem, a więc zakupiliśmy po butelce taniego wina, “na twarz”. Upiłem się tym winem, jak mawiał niezapomniany Wiech, “niemożebnie” tak, że odechciało mi się nawet oddychać. Pierwszego w życiu kaca miałem przeokropnego. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie piją. Gdym wiedział, że za 14 lat będę, kim jestem, to…
Po tym incydencie nie ciągnęło mnie bardzo długo do alkoholu. Przebrnąłem przez szkołę wojskową, zaliczając zwyczajowo kilka piwek na przepustkach, otrzymywanych zresztą nie tak znowu często. To nie dzisiejsze czasy, kiedy częściej żołnierz przebywa w domu, niż w jednostce. O nie…
Naprawdę trzeba było zasłużyć na otrzymanie przepustki. Minimum, dwie oceny bardzo dobre z przedmiotów, dawały prawo do ubiegania się o tzw. dobową przepustkę. Czasami i to nie wystarczało. Często, bowiem wypadała służba wartownicza lub służba podoficera dyżurnego kompani szkolnej.
Tym chętniej komendant szkoły, rozkazem kompanijnym, zatwierdzał mnie do pełnienia służby dyżurnej, kiedy to zachodziło podejrzenie inspekcji szkoły, w wykonaniu komendanta garnizonu. Dlaczego akurat mnie?
Cóż…z dumą wyznaję, że znalem doskonale regulamin służby wewnętrznej i miałem odpowiednią prezencję, co bardzo liczyło się wśród oficerów wyższego stopnia, dokonujących inspekcji garnizonu, do którego należała także moja szkoła.
Wielokrotnie później, kiedy już byłem żołnierzem zawodowym, pełniłem służbę oficera dyżurnego w trybie alarmowym, to znaczy – nigdy nie byłem pewny, kiedy mnie ściągną do jednostki. No, chyba, że byłem podpity. Nie wolno było mi opuszczać terenu garnizonu w Ż, bez wiedzy i zgody dowódcy jednostki. I nie dlatego, że była to kara, a tylko dlatego, że byłem wyznaczony na tzw. oficera dyspozycyjnego.
Przyczyną takiego stanu rzeczy były częste wizyty Dowódcy Okręgu Wojskowego, (którego? szaa..tajemnica wojskowa – uhahaaa), a nawet samego generała w Bardzo Ciemnych Okularach. Nooo, zdarzyło się “odnogo raza”, iż wizytując naszą jednostkę, w ramach inspekcji jednostek wchodzących w skład ówczesnego Układu Warszawskiego, mnie, oficerowi dyżurnemu, po złożeniu mu meldunku, podał rękę. Niby nic nadzwyczajnego, bo to robi każdy oficer inspekcyjny, ale naczelny “razwietczik” i najwyższy dowódca?..cha..byłem dumny jak paw, a nawet dwa pawie.
Ale brzydko nie skrzeczałem, jak one – zaznaczam tu grzecznie. Poczucie etosu rosło, a narcyzm bywał ukontentowany.
W obecnej, młodzieżowej gwarze, nazwano by mnie takim “wojskowym ciachem”. Coś tam w tym musiało być, bo po zakończeniu prawie każdej inspekcji, otrzymywałem nagrodę pieniężną, niewielką, co prawda, ale na kilka butelek wódki plus dobra zakąska, wystarczało. A wtedy zakąszało się i piło nockę całą z koleżkami, aż się z czubów dymiło, a i fantazji przybywało. A później ten cholerny kac, ból głowy i łzy żony.
Ech…Życie, młodości ty, chmurna i przedurna. Nad poziomy, to może i wzlatywałaś, rzecz w tym, że spadanie było bolesne i nieadekwatne do mickiewiczowskiego przesłania.
Ale ja tu gadu-gadu, a drażliwy temat omijam. Z tchórzostwa, wstydu, z braku odwagi do opowiedzenia prawdy, bo pisząc te słowa – jestem trzeźwy.
Zbyt trzeźwy. Ale kłamać nie zamierzam. Słowo…
(cdn)