MARZENIA KURACJUSZKI
Antonina Marcinkiewicz
Jadę ciężko schorowana na kurację i leczenie, niosąc oprócz torby ubrań skryte w sercu mym marzenie. Może spotkam towarzysza, który czas mi tam umili, może oddam się rozrywkom, zakocham się w jednej chwili, wytańczę i wycałuję, wypieszczę zgłodniałe ciało, zrobię wszystko, by znów żyło, zrobię dużo, by znów chciało. Odchudzę się, wymasuję, borowiną się obłożę, w solance popływam żabką, pod kwarcówkę się położę, będę ćwiczyć wczesnym rankiem, będę na spacery chodzić, uśmiechać się, perfumować. Muszę, muszę się odmłodzić!
Pierwszy tydzień – zabieganie, drugi tydzień – wciąż nadzieja, trzeci tydzień – nos na kwintę, bawi się sąsiadka, nie ja.
Ona – taka zołza jedna, w nocy chrapie, się nie myje, ona tańczy, jest kochana, ona cieszy się, że żyje.
Temu komuś nie przeszkadza, że ona ma grube nogi, dużo zmarszczek, siwe włosy, młodzieżowo się nie nosi, opycha się wciąż ciastkami, nie potrafi wcale pływać i na wadze jej przybywa.
Jak on może, jak on chce, wybrał ją, a nie mnie. Pewnie wzrok u niego słaby albo lubi grube baby, więc niech bawią się oboje, ja się dalej dwoję, troję. I tak do ostatniej chwili. Może jeszcze ktoś w podróży czas mi mój umili, doceni efekty zabiegów, zauważy moje ciało, zrobi wszystko, by znów żyło, zrobi dużo, by znów chciało.
Nic i nic, a dom tuż, tuż. Więc dopadam do lodówki, pochłaniam zapasy w gniewie i cieszę się, że moja sąsiadka o moich porażkach nie wie.