Opowiadanie. “Najważniejszy dzień życia”

Antonina-MarcinkiewiczOpowiadanie. “Najważniejszy dzień życia”
Antonina Marcinkiewicz

Dzień chylił się ku końcowi. Powietrze nasycone lipcowym żarem nabierało szarobrunatnej barwy i powoli ochładzało się, muskając przyjemnie ramiona Ireny opierającej się o parapet otwartego okna. Zamyśliła się nad swoim życiem. Pomyślała, że jest ono jak szybująca machina zdarzeń, pędzi, podrywa i nie pozwala się zatrzymać w biegu, chyba że ktoś nie wytrzyma tego pędu i przedwcześnie zakończy tę jazdę, jak na przykład jej mąż Andrzej. Od dziesięciu lat była już wdową. Mieszkała sama na szóstym piętrze wielkiego mrówkowca z pięknym widokiem na park i rzekę. Nie czuła się stara, była pełna wewnętrznej energii i pogody. A jednak tyle się zdarzyło. Ręka losu wrzuciła jej oczekiwania, radości i smutki do jednego kosza codzienności, a ona okazała się na tyle silna, że ten kosz potrafiła udźwignąć. Nigdy nie było lekko. Niełatwe dzieciństwo, szkoły, studia, małżeństwo, wychowanie i wykształcenie trójki dzieci, zmiana miast i mieszkań. I ten ciągły brak pieniędzy. Że też oboje z mężem wybrali zawody z taką nędzną płacą. Los figlarz pewnie tak chciał i popchnął ich ku sobie.
Uśmiechnęła się, przywoławszy w pamięci zabawną scenę poznania.
Siedziała z podwiniętymi nogami na piętrowym łóżku w akademiku i zajadała kanapkę z pomidorem. Przyjechała tu na egzaminy z języka polskiego, nie dostawszy się wcześniej na medycynę.


Stanął przed nią i gapił się nic nie mówiąc.
– Niemowa? – spytała zalotnie.
– Pięknie wyglądasz z tą kanapką. Skąd jesteś?
Roześmiała się. Podobał się jej. Wysoki, szczupły szatyn z wielkimi piwnymi oczami, ubrany w modną czarną koszulę i wełnianą rudoczerwoną marynarkę. Zdawał na matematykę, bo postanowił zostać nauczycielem, podobnie jak jego ojciec.
Oboje zdali i zostali przyjęci. Zamieszkali w akademiku i od października byli już parą. Takie dwie papużki nierozłączki.
Rozstawali się początkowo na czas świąt i wakacji, ale już od trzeciego roku spędzali je przeważnie razem u jednej lub drugiej rodziny.
Oświadczył się na czwartym roku w trakcie śniadania wielkanocnego u jej rodziców. Jąkając spytał, czy zostanie jego żoną. Kiwnęła głową na znak zgody. Włożył jej na rękę skromny, srebrny pierścionek, obiecując kupić taki z brylantem za pierwszą pensję. Mamie wręczył bukiet róż i przyrzekł być dobrym zięciem i nie opowiadać dowcipów o teściowej. Ślub postanowili wziąć w sierpniu, gdyż w lipcu chcieli zarobić, pracując na obozie harcerskim na Mazurach. Andrzej śmiał się, że będą to ich pierwsze grosiki miłości na konto funduszu małżeńskiego.
Jego rodzice bez entuzjazmu przyjęli wiadomość o ich ślubie. Właśnie się rozwodzili i cichym marzeniem matki było, aby Andrzej pomagał jej finansowo, gdyż zostawała sama z trójką młodszych dzieci.
Nie zmieniło to ich decyzji. Zdawali ostatnie egzaminy, pisali prace magisterskie i jednocześnie ustalali listę gości. Niektórych wypadało zaprosić osobiście i dlatego w majową niedzielę wybrali się do Krocina, w którym mieszkali dziadkowie ze strony matki Andrzeja. Maria i Jan – dziadkowie – byli ludźmi zamożnymi. Ich dom słynął z gościnności, dobrego jedzenia i wspaniałych domowych nalewek, receptury których dziadek strzegł jak oka w głowie. Duży ogród puszył się peoniami, a drzewa owocowe kusiły obietnicą obfitości zbiorów. Babcia na wstępie zwróciła uwagę na jej skromną sukienkę, która – co tu ukrywać – była typowym nieudanym eksperymentem jakiejś polskiej fabryki odzieży rozmiaru 38.
– Posagu to ty naszemu Andrzejkowi nie wniesiesz, ale pewnie mądra, bo wykształcona – rzekła.
Przez chwilę jeszcze przyglądała się jej w milczeniu, jakby miała rentgen w oczach. A następnie zaprosiła dziadka na naradę do drugiego pokoju.
Po powrocie oznajmili, że oni wyprawią wesele. Ślub odbędzie się w pobliskim kościółku, co będzie kultywowaniem tradycji rodzinnych. Postarają się zadać szyku, no bo przecież najważniejszy dzień życia ich wnuka powinien mieć elegancką oprawę. Z tej okazji zaproszą trzech znajomych księży, miejscowego doktora, komendanta milicji, aptekarza i kierowniczkę sklepu mięsnego. W dalszej kolejności wymieniali krewnych i sąsiadów, którzy też być powinni.
Żałowali, że ślubu ich wnuka nie doczekała siostra babci, Wera, która za życia marzyła o tym wydarzeniu, ale odeszło się jej w zaświaty w sposób niekonwencjonalny, czyli w gabinecie masażysty, do którego uczęszczała coraz częściej, łudząc się nadzieją, że uchroni w ten sposób swoje ciało przed złośliwym zębem czasu, i która to świadomie wzgardziła macierzyństwem, zostając starą panną.
Wiadomość o propozycji dziadków Andrzeja Irena postanowiła przekazać swoim rodzicom osobiście. Duma szlachecka ojca dała upust słowom.
– Cholera jasna! – krzyczał. – Nie pozwolę! To ujma dla honoru naszego rodu. Nasza córka nie wypadła sroce spod ogona. Wesele będzie u nas, a ślub w naszym kościółku parafialnym.
No i zaczęło się. Głośno wkroczyła najstarsza siostra, której ulubionym tematem było obwinianie taty za jej staropanieństwo, do którego ponoć przyczynił się, skąpiąc na posag oczekiwany przez kawalera.
– Co to ona lepsza ode mnie? – krzyknęła. – Wykształcili ją, to wystarczy. Zarobi, wesele sobie zrobi.
Ciotka Frania, o której tata mówił, że już dawno straciła datę ważności i która udawała, że drzemie przy ciepłym piecu, wyzwoliła głos i krzyknęła w stronę ojca Ireny:
– Ty Antoś zawsze byłeś narwanym cholerykiem. Grosza nie posiadasz, a pana udajesz. Rodzinę tylko skłócisz.

Irena czuła, że zasiała ziarno niezgody, z którego za chwilę wykiełkują kolczaste osty między nimi. Wyszła niezauważona. Za kilka dni otrzymała list od mamy, ze rodzina opłaci orkiestrę.
Przyjaciele z akademika uruchomili akcję „Ślub”. Przyjaciółka Anka zebrała tym sposobem pięć ślubnych sukien, pięć welonów i cztery pary białych bucików. Na wieczorze panieńskim piętnaście koleżanek zgodnie zaakceptowało białą, krótką, jedwabną, marszczoną od pasa, przewiązaną szeroką szarfą z dużą kokardą. Do tego króciutki welon i białe buciki na niewysokim obcasiku. Dodatki pozostałe miała kupić sama. Garnitur ślubny dla Andrzeja obiecała kupić druga babcia czyli matka jego ojca, chociaż koledzy też czynili starania i przynieśli przeróżne zestawy na wieczór kawalerski.
W przeddzień ślubu pojechali do Krocina. Wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Dziadkowie z dumą pokazywali im ogromne ilości mięs, ciast, nalewek i napojów własnej roboty.
– Kochani staruszkowie – pomyślała Irena. – Napracowali się i wykosztowali.
Tradycją tej rodziny było spędzanie ostatniej narzeczeńskiej nocy na sianie przechowywanym przez dziadka na stryszku starej szopy. Zapach siana podniecał i kochali się długo i namiętnie.
Zbudziły ich niewybredne przekleństwa dziadka i płacz babci. W nocy ktoś ukradł dwadzieścia butelek przedniej nalewki. Sąsiad Grzegorz w pięknym sąsiedzkim geście zaoferował wnieść w prezencie dziesięć litrów wybornego trunku własnej produkcji.
Około godziny jedenastej przyjechali rodzice. Jej tata okiem szlachcica dokonał penetracji posesji i uczynił kilka niefortunnych uwag, czym od razu zraził do siebie dziadka Jana. Rodzice Andrzeja udawali pogodzonych, ale trzymali się z dala od siebie, a babka Maria wyraźnie ignorowała męża swojej córki.
Orkiestra spóźniała się bardzo i przed samym wyjściem do kościoła otrzymali telefon, że muzycy mieli wypadek na drodze i nie przyjadą.
Starszy drużba Olek, który wszędzie jeździł z ukochaną gitarą, zgodził się zagrać marsza weselnego i nie tylko. Rzeczywiście, starał się i całą drogę do kościoła uświetniał swoją muzyką. Siostra Ireny stwierdziła, że przeważnie i najpiękniej wychodziła mu melodia „bajo bongo”, ale ważne przecież, że grał wytrwale.
Zaprzyjaźniony ksiądz przedłużał ceremonię, wychwalając przy okazji cały ród młodego. Zapamiętała jego słowa: „Miłość jest najtrwalszym kośćcem ludzkiego gatunku”. Obsypani ryżem, drobnymi monetami, wycałowani, obdarowani kopertami i kwiatami wracali z kościoła jako małżeństwo. Przywitani chlebem i solą przez rodziców i dziadków zajęli rodowe wysokie, wybijane aksamitem krzesła. Goście zajmowali miejsca wyznaczone przez babcię Marię. Na stołach królowała piękna rodowa porcelana babci Marii, a

różnorodność napojów i wyrobów mięsnych własnej produkcji świadczyła o zamożności i szczerości serca gospodarzy.
Przez pół godziny słychać było tylko muzykę metalowych sztućców uderzających o zmieniające się talerze. Kuzynki donosiły gorące potrawy, a wuj Władysław jako podczaszy rozlewał szlachetne trunki.
Atmosfera się ożywiała. Twarze kraśniały. Zaczęły się śpiewy „Sto lat” i „Gorzko gorzko”, więc musieli się całować. Najpierw wstydliwie, a potem z chęcią i coraz namiętniej gotowi biec na siano, na którym to spędzili uroczą przedślubną noc. Stryj Witold, baczny obserwator, widząc zbyt gorące zapędy Andrzeja wygłosił mowę, życząc, aby ziarno małżeńskiej miłości zaowocowało jeszcze tej nocy jakąś pożyteczną rośliną.
A potem:
Starszy drużba Olek zaczął przygrywać na gitarze.
Jakieś pary ruszyły w tany.
Ciotki (a było ich dziesięć) zaczęły przyśpiewki weselne.
W sąsiednim pokoju rodzice Andrzeja rozpoczęli kłótnię, do której włączyła się babcia Maria.
Na stole pojawiły się butelki z wybornym alkoholem sąsiada Grzegorza.
Twarze czerwieniały.
Para młodych dzieliła wielki ślubny tort.
Druhna Anka zdjęła Irenie welon, założyła sobie na głowę i zatańczyła sama twista.
Irena nie piła alkoholu. Wszystkie toasty wznosiła oranżadą, co pozwoliło jej zachować trzeźwość ciała i umysłu. Andrzej nie potrafił oprzeć się namowom biesiadników i zaowocowało to najpierw rozrastającą się radością, następnie chęcią do tańca, do całowania, do pieszczot i w końcowej fazie zasypianiem przy stole.
Wyborny trunek sąsiada Grzegorza zbierał żniwo. Wszystkie kanapy w sąsiednich pokojach rozbrzmiewały muzyką chrapiących wujków, stryjków i kolegów studentów. Przy stole zostały kobiety, zajadające wspaniałe ciasta babci.
Trzej księża również podchmieleni i obładowani weselnymi wyrobami odjeżdżali bryczką powożoną przez sąsiada Filipa.
Babcia Maria co chwila załamywała ręce i jęczała:
– Boże, Boże! A to się narobiło.
– Teren niczym po bitwie – pomyślała Irena.
Objąwszy wpół swego męża, zaprowadziła go bez przeszkód na pachnące siano w dziadkowej szopie. Zasnął snem kamiennym w ślubnym garniturze od babci ze strony ojca, w non-ironowej koszuli, w białej atłasowej muszce, którą mu sama kupiła i czarnych, starych skarpetkach z dziurą na palcach. Roześmiała się. Śmiesznie wyglądał biały palec od nogi, wystający ze ślubnej skarpetki.
Tej nocy nie zasiali żadnej rośliny. Ułożyła się obok w pożyczonej ślubnej jedwabnej sukni, w białych pończochach, w których „puszczone” oczka
zaczęły wędrówkę w stronę kolan, w sztucznych perłach na szyi, ale za to ze złotą obrączką na prawej ręce kupioną za pieniądze zarobione w lipcu na obozie. Dochodziła godzina dwudziesta czwarta. Zasypiając pomyślała, że siano niczym symbol wpisało się w ich życiorysy i stało się wyznacznikiem najważniejszego dnia ich życia. Spokojna była. Wiedziała, że zbudzi się w objęciach wyspanego męża i z nowym dniem zaczną kręcić własny film ze wspólnego życia.