Senna Trylogia cz.1

Marcin-Jodlowski poetaSenna Trylogia cz.1
Marian Jedlecki

HYPOTYPOSIS
(Senna trylogia I cz.1)

Znowu na mojej piersi ułożyła się do snu. Nie nalegałem przecież na to. Nie jestem poduszką ani kołderką. Kropla potu płynąca z wolna po jej skroni. Serce nierówno mi bije. Zdenerwowanie, stres, niechęć. Przede wszystkim niechęć. Dłonie bez zaproszenia błądzące po mnie, szorstkie od pracy, zachłanne. Zapraszają do taniej miłości. Nachalne, domagające się przyzwolenia. Szelest szemrzących warg. I po co? Wargi pachnące tanim winem. Warkocze słów. Niepotrzebnych, bezsensownych, pustych, niczego nieobiecujących. Ten cholerny ciężar nieznającego dobrych kosmetyków ciała, przygniatający moją pierś. Budzę się z tego snu. Z niesmaku i przerażenia podnoszę szybko głowę z poduszki. Blady świt. Deszcz tłucze ciężkimi kroplami natrętnie o szybę. Cholera, znowu kolejny dzień. Bez sensu, nie wiedzieć, po co. Ręka podświadomie szuka kieliszka. Butelka tuż na nocnej szafce, posłusznie stojąca na wyciągnięcie drżącej dłoni. Już jest dobrze. Nie myśleć. Ostry smak alkoholu przywołuje rozbiegane myśli do porządku. Tylko nie myśleć. Skulony w zmiętej pościeli powoli otwieram oczy. Powietrze przesycone zapachem nocy, tykanie ściennego zegara, oddech goni oddech. Tępy ból zmęczonego serca. Wpatrzony w blady świt, w odległe kontury form, pieszczę to ciało, nie mogąc zrozumieć w tym sensu. Zimne usta, piersi, powieki. Brzuch… Brzuch też jest zimny. Kolana i stopy. Fragment białej pościeli oddziela od wszechświata, izoluje. Czyjaś twarz, powolnym ruchem nachyla się nade mną, spogląda w oczy. Szarość świtu. Smak koniaku. Jeszcze jeden łyk. Dobrze. Teraz tylko nie myśleć. Samotność jest dobra, leczy chorą duszę. Mniej boli. Stoję wyprostowany na krawędzi snu, rozgniatam dręczącą myśl, obręczą wspomnień ściskającą mózg. Rytmiczne błyski pierwotnej jaźni znad zasłony ciężkiego snu. Tak rzadko, niezmiernie rzadko przemknie roześmiana twarz. Czyjeś oczy, nos, usta, niewyraźne zatroskane słowa. Do mnie kierowane. Po co. Czego znów chcecie?! Czarownice z Salem! Spadam bezsilny, w bezdenną otchłań, niekończącego się ciężkiego snu. Okno. Okno na świat. Mój realny nierealnością świat. Ten, który się dzieje teraz jest taki ciepły, okryty mgiełką wspomnień. Układany przez całe życie z pojedynczych obrazów, fragment powtarzanego we śnie filmu, rwący potok postrzępionych myśli, odczuć tego, co kiedyś było miłością. Poruszam się po nim delikatnie, próbując nie spłoszyć wspomnień. Nie myśleć. Tylko nie myśleć. Smak koniaku. Jeszcze jeden łyk. Dobrze. Znów dobrze. Twarz o zatroskanym obliczu, znów pochylona nade mną. W kolejnej butelce koniaku topiony szary dzień. Ktoś wchodzi do pokoju. Nie otwierał drzwi, nie poruszał klamką. Siada tuż obok, na kanapie, na której leżę, wduszony w zmiętą pościel. Opiera się o moje plecy. Rozgarnia spocone włosy. Pieści ucho pocałunkiem szeptu. Czuję chłód tego szeptu spływający do serca. Twarze, słowa niewyraźne. Zbyt dużo tych słów. Zbyt dużo troski. Znów jeden krok w otchłań. Głosów więcej. Krzyk rozpaczy… Ciało już nie moje. Czy jest tu fajnie? Czy warto tu zostać, pytam? Nachyla się nade mną nadąsana. Obrażona długim oczekiwaniem… Uśmiech… Ja się z tobą tak nie bawię, mówi. Och…! Cały czas się mną bawisz… Cały czas jesteś przy mnie, Wspomnienie.


W nocy z soboty na niedzielę coś się przełamało… We mnie, w otoczeniu…. Nie wiem dokładnie, co. Ale pękła jakaś wewnętrzną tama. A do tego bezustannie pada deszcz, a ja w nim tonę, wiem, że tonę. To znaczy czuję, że tonę we wlewającej się do pokoju po sufit wodzie. Rzuciłem się w nurt rwącego potoku… Bezwiednie. Nie walczę, nie wiem dlaczego, ale uznałem, że to nie ma sensu. Jakby instynkt ratowania życia stał się irracjonalnym. Uderzam o skały wspomnień, które ranią duszę o wystające odłamki niespełnionych marzeń. Bezsilność jest ambiwalentna, jest niczym wodospad… Żywioł nieokiełzany, z którym walka jest bezsensowna. Zdumiewające, lecz po nim nie ma już nic, zupełna pustka, tylko uczucie lekkości i świeżości. Jeszcze nie utonąłem. Jeszcze nie zgasły niepewne światła ulicznych latarni. Tylko deszcz tłucze dużymi jak łzy kroplami w wystawowe okna sklepów. Drganiem dłoni zdradziłem świat swoich iluzji, rozsypując na podłodze okruchy kieliszka zgniecionego nerwowym tikiem dłoni. Patrzyłem na rysunek strużek łez deszczu na szybie, które fantazyjne kontrastowały z wnętrzem pokoju. Znudzony bezsensownym wpatrywaniem się we własne odbicie w deszczowej szybie znowu znalazłem się w półśnie. Nerwowe drgania dłoni, zgnieciony nimi kieliszek przestraszyły twój cień. Rozumiem to. Cóż… Każde opium cechują w efekcie jakieś dziwne działania niepożądane a alkohol to tylko lżejsza odmiana opium. Przynosi ukojenie i zapomnienie. Przynajmniej chwilowe. W sumie przeżycie tak dobre jak i inne. Bo jak się nie ma co się lubi etc. Wtedy kocham wszystko, co wywołuje uśmiech na twojej twarzy, senność, bezsenność czy roztargnienie. Najbardziej wesoły śmiech. Lubię też, kiedy się złościsz… Bawi mnie ta twoja powaga i bezustanna troska. Ułomny ze mnie asceta, umartwiam się, ale jakby luksusowo z kieliszkiem w ręku. Odnoszę wrażenie, że czasem jest w tym wszystkim skondensowany pierwiastek drwiny losu. Wyrwało to mnie z letargu. Obudził mnie łomot serca i stukot tych cholernych pejoratywnych myśli, walących o sklepienie czaszki. Potłukłem lustro. Nie przypadkiem rzuciłem kieliszkiem (nie pustym), bo nie chciałem być rysą na jego zimnej, lśniącej srebrem powierzchni. Opuściłem rolety w oknach. Księżyc mnie razi… Rano nasze spojrzenia spotkają się. Bardzo mnie to już teraz irytuje i wywołuje lekki ból w skroniach… Nie ma w tym niczego dziwnego, skoro od kilku dni oglądam jedynie poduszkę, kieliszek czy wewnętrzne łuki twoich wyimaginowanych półsnem ramion… Szczegóły pominę. Myślałem, że już niczym mnie nie zaskoczysz. Jestem tylko wiatrem, który ożywa wieczorem. Miotam się wtedy czyniąc wokół siebie coraz większy zamęt – zmięta pościel, poduszka w okolicach bieguna północnego, a prześcieradło – ffiuuut… Gdzieś w nieokreślonej przeszłości. Każdy drobny ruch wywołuje coraz bardziej zbędny chaos. Haaaa… Przynajmniej nikt nie okradnie mnie ze snów. Tylko o ciebie sie boję, bo deszcz zmoczy ciebie w moim śnie. I oto, że zmyje twoje wyobrażenie o mnie, że wierzysz, iż jestem wszystkim i nikim, rysą na szybie, pożółkłą fotografią, bezskrzydłym Aniołem Stróżem kłamstwem i prawdą, filiżanką zimnej czułości o świcie. Pozwalasz bym patrzył prosto w Twoje ciemne oczy. Zamykam swoje, wyciągam dłonie i podziwiam owal twej twarzy. Tak łatwo udawać, że jest się niewidomym, beztrosko, bezmyślnie, igrać z wyblakłymi kolorami jutra – jutra, które staje się powoli dziś.
Dobrze, że już po dziesiątym kieliszku przestaje padać deszcz…