Gdy ojciec wyjechał z moją siostrą na wakacje, przeczuwałam, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Tata dawno chciał odejść od mamy i rozpocząć nowe życie. Ale nagle, po wielu latach poszukiwań, zdarzył się cud.
Alice, teraz już dorosła kobieta, nie tylko nas odnalazła, ale też postanowiła odwiedzić i spędzić z nami trochę czasu. Matka przyjęła ją z otwartymi ramionami, ja, zamiast radości, odczuwałam dziwny niepokój. Czy to naprawdę moja siostra, czy zręczna manipulatorka, która próbuje ukraść moje życie? Czy jestem o nią zazdrosna i dlatego zbyt podejrzliwa? A może popadam w paranoję?
Fragment
Są na świecie miejsca, w których mróz szczypie tak mocno, że palce drętwieją, a z ust lecą białe obłoki. Ale to nie one są najzimniejsze. Czasami najchłodniej jest w domowym ognisku, wśród członków rodziny.
Leżę w łóżku, które nie należy do mnie. Tego jestem pewna. Zacznijmy od tego, że materac jest twardszy. Brakuje mu miękkości, do której przywykłam. Niepewnie prostuję palce dłoni i słucham cichego szelestu materiału. Tworzywo sztuczne? A na koniec wnioskuję, że to wodoodporny materac.
Czuję ciężar pościeli. I znowu dostrzegam różnicę. Wypełniona włóknem poliestrowym kołdra nie jest tak ciepła i miękka jak w domu. Jest cięższa i twardsza. Chwytam ją między palce. Przywodzi mi na myśl wykrochmaloną wełnę. Ciężkości zapewne dodaje jej położony na wierzchu koc. Założę się, że jest niebieski.
Po chwili wycofuję się z zakładu. Równie dobrze koc może być niebieski albo zielony… a nawet biały. Ostatnio o wszystko się ze sobą zakładam.
Ale na pewno jest tkany.
Celowo nie otwieram oczu. Zza zamkniętych drzwi słyszę niedające się rozpoznać głosy osób chodzących w tę i z powrotem, zbliżających się i oddalających od pokoju niczym fale morskie.
W powietrzu unosi się delikatny zapach środków odkażających. Pachnie słodko i sterylnie, co jedynie potwierdza moje pierwotne przypuszczenia.
Jestem w szpitalu.
Kolejny zapach. Ten znam bardzo dobrze. To woda po goleniu o świeżej, cytrusowej nucie. Kupiłam mu ją rok temu. Świętowaliśmy ósmą rocznicę naszego małżeństwa. Woda była z wyższej półki, ale nie przejmowałam się kosztem. Nigdy nie skąpiłam pieniędzy na Luke’a.
FOREVER – czyli „na zawsze”. Tak się nazywa. I ta nazwa okazała się dosyć ironiczna. W tym roku raczej nie kupię mu prezentu z okazji rocznicy. Ani w następnym.
– Clare, słyszysz mnie? Śpisz? – pyta cicho, a jego twarz jest tuż przy moim uchu.
Nie chcę z nim rozmawiać. Jeszcze nie teraz. Nie czuję się gotowa. Intuicja podpowiada mi, żeby milczeć. Gdy chwyta moją dłoń i wplata w nią palce w lekkim uścisku, ku swemu zaskoczeniu mam ochotę mu się wyrwać, ale nie robię tego, tylko leżę bez ruchu.
Po chwili słyszę cichy świst otwieranych drzwi i skrzypienie szpitalnych chodaków o linoleum.
Ktoś, czyli najpewniej pielęgniarka, mówi:
– Pan Tennison? Na zewnątrz czeka policjant. Chciałby z panem porozmawiać.
– Jak to? Teraz?
– Chciałby porozmawiać także z panią Tennison, ale powiedziałam mu, że na razie jest to niemożliwe.
Mąż puszcza moją dłoń, a ja słyszę skrzypnięcie krzesła o podłogę.
– Dziękuję – odpowiada.
Razem z pielęgniarką wychodzą z pomieszczenia. Luke musiał nie domknąć drzwi, bo doskonale słyszę rozmowę na zewnątrz.
– Detektyw Phillips – przedstawia się policjant. – Przepraszam za to najście, panie Tennison. Chcieliśmy porozmawiać z pańską żoną, ale pielęgniarka powiedziała, że nie odzyskała jeszcze przytomności.
– Nic się nie stało – odpowiada Luke.
Słyszę cień protekcjonalności w jego głosie. Wyobrażam sobie, że stoi prosto, jak zawsze, kiedy próbuje zaznaczyć swoją pozycję. Jak zawsze, kiedy się kłócimy.
– Może pan będzie mógł nam pomóc?
– Spróbuję – odpowiada lekko poirytowany.
Osoby, które go nie znają, nie wychwyciłyby tego. Ale ja tak. Ostatnio słyszę to coraz częściej, więcej niżbym chciała.
– Jak by pan określił usposobienie żony poprzedzające wczorajszy… incydent? – pyta Phillips.
Incydent? Jaki incydent? Próbuję przypomnieć sobie, o czym mówi policjant, ale mam w głowie pustkę.
Z zamyślenia wyrywa mnie mąż, który pyta:
– Usposobienie?
– Jej nastrój. Była wesoła? Smutna? Zestresowana? Zalęknio…
– Wiem, co znaczy to słowo – przerywa mu Luke.
Tym razem irytacja w jego głosie jest już wyraźnie słyszalna. Jestem pewna, że rzucił detektywowi rozzłoszczone spojrzenie pod tytułem: „Masz mnie za idiotę?”.
Próbuję sobie przypomnieć, jak się ostatnio czułam. Smutna, zła, obrażona… To właśnie podpowiada mi podświadomość, ale nie potrafię wskazać powodów.
Luke milczy, zastanawia się przez chwilę. Jestem pewna, że szuka najlepszej odpowiedzi. Jeśli mogę polegać na swojej pamięci, będzie to odpowiedź sprzeczna z tym, co zapamiętałam.
Powoli falami wracają do mnie skrawki wspomnień. Zaczynam odczuwać gniew. Zastanawiam się, czy Luke myśli o tym, że byłam wściekła, lub o tym, że stałam się uparta. Czy tak właśnie mnie nazwał podczas jednej z ostatnich kłótni? Tak, tak, już pamiętam.
– Chyba oszalałaś – powiedział wtedy.
Czy wyjawi to detektywowi? A jeśli tak, to czy doda, co sprawiło, że „chyba oszalałam”?
– Clare miała trudny okres w życiu, wiele spraw do przetrawienia – odpowiada w końcu.
– Co ma pan na myśli? – drąży detektyw.
– Miała trudności z zaadaptowaniem się do zmian, które zaszły w jej życiu osobistym – mówi Luke, chociaż jestem pewna, że myśli: „Nie twój interes”.
O co mu chodzi, kiedy mówi o zmianach w moim życiu osobistym? Co się takiego wydarzyło, że wylądowałam w szpitalu?
Próbuję nadążyć za własnymi myślami. Odpowiedź nie przychodzi od razu, ale zaczynam mieć złe przeczucia. Odczuwam narastający strach, który tuli mnie w swych złowrogich ramionach. Wiem, że stało się coś strasznego. Zrobiłam coś potwornego. Coś, czego mój umysł nie chce przyjąć do wiadomości. Coś, co stoi w sprzeczności z moimi przekonaniami.
Przecież ja, Clare Tennison, jestem dobrym człowiekiem. Kobietą sukcesu, adwokatem i wspólniczką w spółce Carr, Tennison & Eggar Solicitors. Z troską opiekuję się Marion, moją matką, z oddaniem wychowuję córki, Chloe i Hannah. Jestem kochającą i pełną oddania żoną Luke’a. Na Boga, należę przecież do zarządu szkolnego! Clare Tennison nie robi złych rzeczy!
Skąd więc to narastające poczucie winy? Co ja takiego uczyniłam?
Robię wszystko, żeby odwlec moment prawdy. Walczę ze sobą, próbuję odgonić złe myśli. Życie w strachu, jakkolwiek potworne, jest lepsze od świadomości tego, co zrobiłam.
I nagle… Bum!
Jak grom z jasnego nieba uderza mnie to, co się stało. Wspomnienie jest wyraźne, jakbym patrzyła przez świeżo wypolerowaną szybę.
Trzymam kierownicę. Jadę do domu. Wskazówki prędkościomierza i obrotomierza skaczą w górę i w dół, kiedy zmieniam biegi i manewruję na wąskich uliczkach. Żywopłoty przy domach zlewają się w jedno, a drzewa na poboczu spowija mgła jak na romantycznych akwarelach.
Wyrasta jak spod ziemi. Stoi na środku drogi bez ruchu, kiedy prosto na nią pędzi kilkutonowa metalowa puszka! Jak mogłam jej nie zauważyć? Jest środek dnia, widać wszystko doskonale. Nie oślepia mnie słońce, a deszcz nie pogarsza widoczności. Powtarzam, widzę wszystko doskonale.
Pojawia się znikąd. Krzyczę i wciskam hamulec. Słyszę pisk opon, oczami wyobraźni widzę ślady, które zostają na nawierzchni. Skręcam kierownicę w lewo, próbuję ją wyminąć, ale jest za późno.
Na wspomnienie tępego huku ciała o samochód dostaję mdłości. Mam ochotę zwymiotować, ale wydobywa się ze mnie tylko głęboki jęk płynący prosto z serca i trzewi. Wyraz czystej rozpaczy. Zbyt bolesnej, by przerodzić się w łzy.
Podświadomie zwijam się w pozycję embrionalną. Gips uniemożliwia mi poruszanie lewą ręką, ale prawą łapię się za zabandażowaną głowę, jakbym szykowała się do awaryjnego lądowania w spadającym samolocie. Czuję rwanie w ręku, jakbym wyrwała sobie żyłę.
Następne, co pamiętam, to uwijający się wokół mnie personel. Pielęgniarki na początku wydają się delikatne, ale wraz z upływem czasu coraz bardziej stanowczo powtarzają prośby, żebym się uspokoiła. A także bez końca powtarzają, że wszystko będzie w porządku. Trochę później już dosadniej nakazują, żebym przestała się szarpać. Że wyrwałam wenflon i zrobię sobie krzywdę. Po chwili dobiegają mnie łagodne, ale zdecydowane słowa Luke’a.
– Spokojnie, dziecinko – mówi pieszczotliwie. Dawno nie słyszałam, żeby tak mnie nazywał. Tego sformułowania używa tylko w stosunku do dziewczynek, kiedy są złe i smutne. Kiedy Chloe przewraca się na ziemię i rozcina kolano, albo gdy Hannah odkrywa, że Wróżka Zębuszka nie istnieje. – Wszystko będzie dobrze. Przysięgam.
Z całego serca chciałabym, żeby miał rację, ale jak może być dobrze, jeśli jestem odpowiedzialna za tak straszną zbrodnię? Moim ciałem targa kolejna fala płaczu.
Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to chłodny płyn sączący się powoli do moich żył przez kroplówkę. Im dalej w głąb ciała, tym bardziej szczypie. Po chwili czuję, że moje mięśnie rozluźniają się, a wizja staje nieostra. Powoli odpływam do dnia, w którym ten koszmar się zaczął.
Sześć tygodni wcześniej…
Przez chwilę wydaje mi się, że nie muszę wstawać do pracy. Cieszę się na ciepłą, leniwą niedzielę. Jest koniec września. W świetle słońca jest jeszcze gorąco, ale muślinowa firanka raz na jakiś czas powiewa na chłodnym wietrze. W takie dni lubię spać przy otwartym oknie. Czuję się wolna.
Po chwili schodzę z powrotem na ziemię i stawiam czoło ponurej rzeczywistości. Daleko mi do prawdziwej wolności, do tego, by być wolną osobą. Szczególnie o tej porze roku, kiedy wielkimi krokami zbliżają się urodziny mojej siostry.
Odwracam się na drugi bok i przytulam do śpiącego Luke’a, szukając pocieszenia w ciepłym dotyku drugiego człowieka. Patrzę na zegarek. Powoli dociera do mnie, że jest poniedziałek. Wyłączam budzik. Nie wiem, po co w ogóle go nastawiłam. Ostatnio i tak budzę się przed nim. Nie mogę powiedzieć, żeby sen mi sprzyjał.
Myślę o mamie i o tym, że we wrześniu zawsze wpatruje się w kalendarz, nerwowo odliczając dni do dwudziestego ósmego. Zostało już tylko czterdzieści osiem godzin. Powinnam się już do tego przyzwyczaić. Minęło dwadzieścia lat. To szmat czasu, a mimo to nigdy nie udało mi się oswoić emocji, które budzi we mnie ten dzień. Mam wrażenie, że z każdym kolejnym rokiem nieobecność mojej siostry stawała się jeszcze bardziej dojmująca i bolesna, aż po same trzewia. Tak jakbym czuła nie tylko swoje cierpienie, ale też cierpienie mamy.
Przez tyle lat pragnęłam, żeby Alice wróciła. Nie tylko ze względu na mamę, ale też z czystego egoizmu. Chciałam, żeby wiszącą nad nami czarną chmurę wreszcie przepędził wiatr. Nie chciałam być znana jako siostra dziewczynki, której tata uciekł do Ameryki. Ani jako córka kobiety w żałobie. Chciałam być Clare Kennedy. Chciałam mieć normalną rodzinę.
Dalej tego pragnę.
Za pół godziny będę musiała rozpocząć codzienną procedurę „budzenia dziewczynek do szkoły i przedszkola”. Na razie przytulam się do Luke’a. Czasami czuję, jakby chłonął cały smutek i wszystkie lęki, które się we mnie kłębią, dając miejsce innym uczuciom i niosąc ulgę tłumionym emocjom.
Porusza się delikatnie, a ja przytulam go mocniej. Po ośmiu latach małżeństwa i z dwójką dzieci wciąż nie możemy się sobą nacieszyć.
Odwraca się do mnie i daje mi buziaka.
– Dzień dobry, kochanie – mówi, po czym zamyka oczy, przewraca się na drugi bok i dodaje: – Dobranoc, kochanie.
– Hej, koleżko! Tak łatwo mi się nie wywiniesz – szepczę mu do ucha, głaszcząc po klatce piersiowej i odwracam go z powrotem w swoją stronę.
Otwiera jedno oko i spogląda na budzik.
– Chryste, Clare, jest dopiero piąta trzydzieści.
– Nie marudź… – Próbuję stłumić jego protest pocałunkami.
W kącikach jego ust dostrzegam uśmiech. Otwiera drugie oko i pyta rozbawiony:
– Jak śmiesz stosować tak podstępne metody?!
Przytula mnie mocno, a ja zatapiam się w jego objęciach, próbując nie myśleć o nadchodzących wyzwaniach codziennego życia.
– To jak się dzisiaj czujemy? – pyta mama, wchodząc do kuchni.
Jesteśmy z Lukiem w trakcie szykowania śniadania i wydawania kolejnych poleceń dziewczynkom. No dobrze, przyznam, że siedmioletnia Hannah wykazuje się większą kreatywnością i potrzebuje tylko kilku słów zachęty, ale trzyletnia Chloe wymaga dużo bardziej zdecydowanego podejścia.
Mieszkamy z moją mamą, Marion, w domu, w którym się wychowałam. Wprowadziliśmy się tu, kiedy Luke zmagał się z ciężkim losem początkującego malarza, a ja stawiałam pierwsze kroki na rynku pracy po skończeniu uniwersytetu. Dla niektórych mój mąż nadal nosi etykietkę „klepiącego biedę artysty ”. Mówiąc „niektórzy”, mam na myśli mamę. Choć na jej obronę dodam, że tak naprawdę jest bardzo tolerancyjna.
Odkąd pojawiły się dziewczynki, nasza rodzina powiększyła się do pięciu osób. Ale budynek, w którym mieszkamy, czyli staroangielska plebania, jest na tyle duży, że mama mogła wydzielić nam odrębny salon, a Luke ma nawet własną pracownię w dobudówce.
– Ten dom jest za wielki dla mnie samej, a ceny nieruchomości w Brighton są absurdalnie wysokie. Poza tym zawsze lubiłam towarzystwo. Będę mogła obserwować, jak dziewczynki dorastają, a wy nie będziecie musieli zatrudniać opiekunki – stwierdziła.
Miała rację. Z praktycznego punktu widzenia jej argumenty miały sens. Mimo to wszyscy znaliśmy prawdziwy powód, dla którego nie chciałam się wyprowadzić.
Nie mogłam. Nie po tym, co się stało.
Chciałam kupić z mężem własne miejsce, budować tylko nasze wspomnienia, ale nie pozwalało mi na to sumienie. Nie chciałam zostawiać mamy samej.
– Powinnaś uwolnić się od wydarzeń z dzieciństwa – zasugerował Luke. Leżeliśmy wtedy w łóżku, a on po raz ostatni próbował mnie przekonać.
Owszem, miał rację, ale wiedziałam, że tak już zostanie. Mogłoby się to zmienić tylko wtedy, gdyby Alice wróciła do domu.
– Chodź do mnie, Chloe – rzucam, podnosząc córkę z kocyka. – Posadzimy cię przy stole. Dzień dobry, mamo.
Sadzam córeczkę w krzesełku i przysuwam ją do stołu. Luke podaje mi miseczkę płatków śniadaniowych weetabix i pogwizdując, parzy herbatę.
– Ktoś ma dzisiaj dobry nastrój – zauważa mama, nakładając sobie tosta. I choć mówi to z uśmiechem, zdradza ją ton głosu.
Ja i Luke wymieniamy nad stołem porozumiewawcze spojrzenia.
– Jest piękny poranek, świeci słońce, otacza mnie moja ukochana rodzina. Łącznie z tobą – oświadcza radośnie i posyła jej uśmiech numer jeden, próbując ją choć trochę rozweselić.
Mama odwraca wzrok, wpatruje się w kalendarz na ścianie. Jestem pewna, że patrzy na datę odległą od dzisiaj o dwa dni.
– Chciałabym pojechać do miasta. Muszę odebrać coś od jubilera – mówi.
Nie musimy czekać, aż puści parę z ust. Wiemy, że chodzi o prezent urodzinowy dla Alice. Nie było Gwiazdki czy urodzin, na które mama nie kupiłaby jej jakiegoś upominku „na później, kiedy wróci do domu”. Nigdy nie na „jeśli wróci”.
– Podrzucę cię, jeśli chcesz – proponuje Luke. – Możemy zawieźć Chloe do przedszkola i pojechać prosto stamtąd.
– Naprawdę? Dziękuję, to takie miłe. – Tym razem uśmiecha się przyjaźniej.
Cieszę się, że mama i mój mąż się lubią. To bardzo ułatwia mieszkanie pod jednym dachem. Większość rodzin, które znamy, spotyka się przy stole późnym popołudniem, na obiadokolację. Ale najważniejszym posiłkiem u Tennisonów jest śniadanie, bo często zostaję w pracy do późna. To nieodpowiednia pora dla dziewczynek na jedzenie. I chociaż wiem, że nie jest to wymarzone rozwiązanie mojego męża, naprawdę doceniam, jak bardzo się dla nas wszystkich stara.
– Hannah, masz dzisiaj lekcję gry na flecie – rzucam, w pośpiechu pakując w Chloe płatki. – Luke, nie zapomnisz? Książka z nutami chyba leży na pianinie w salonie.
– Wszystko pod kontrolą – oznajmia, a po chwili nachyla się nad Hannah i teatralnym szeptem pyta: – Wiesz, gdzie jest książka z nutami?
Hannah rzuca mi przelotne spojrzenie, po czym również szeptem odpowiada:
– Myślałam, że ty wiesz, tatusiu.
Udaję, że nie zauważam, kiedy Luke przykłada palec do ust i szepcze:
– Zostaw to mnie. Rozwiążę tę zagadkę.
Hannah chichocze, a jej tatuś mruga do mnie porozumiewawczo, po czym ceremonialnie nalewa wszystkim herbatę.
– Chryste, Luke, spójrz, która godzina. Przecież w każdy poniedziałek rano mam odprawę z Tomem i Leonardem. Jedz, kochanie, jedz.
Próbuję wcisnąć w Chloe kolejną łyżkę, ale Luke wyrywa mi ją z rąk.
– Leć. Nie każ szefowi na siebie czekać.
– On już nie jest moim szefem. Nie wiem, czy pamiętasz, ale jesteśmy partnerami – uściślam, po czym popijam z filiżanki herbatę i parzę się w język.
– A mimo to zachowujesz się, jakby Leonard ciągle był twoim szefem. Tom zresztą też. Może niech chociaż raz na ciebie poczekają?
Ignoruję jego słowa i całuję dziewczynki na pożegnanie.
– Miłego dnia, skarby. Hannah, nie zapomnij dać nauczycielce pozwolenia na uczestnictwo w konkursie pływackim. Chloe, nie rozrabiaj w przedszkolu. Mamusia bardzo was kocha, dziewczynki.
– Ja ciebie też kocham – odpowiada Hannah i daje mi całusa, kiedy manewruję wokół stołu.
– Ja czebie tesz ocham – powtarza po siostrze Chloe z pełną buzią.
– Pamiętaj, że masz wrócić dzisiaj do domu z Daisy – przypominam córce, po czym zwracam się do Luke’a, żeby potwierdzić szczegóły: – Pippa odbierze Hannah i weźmie ją do siebie na herbatę. Podrzuci ją do nas później.
Pippa jest jedną z niewielu przyjaciółek, jakie mamy od wyprowadzki na wieś. Gdyby nasze córki nie zaprzyjaźniły się w szkole, prawdopodobnie nigdy byśmy się nie poznały.
– Do zobaczenia, mamo! – mówię, muskając ją lekko w policzek. Na końcu żegnam się z Lukiem, który obejmuje mnie w talii i całuje o parę sekund dłużej, niżby wypadało.
Potem puszcza mnie i oznajmia:
– Idź, kotku, i pokaż im swoje pazury. Tańcz jak motyl, kąsaj jak osa – mówi, boksując się z niewidzialnym wrogiem jak Muhammad Ali.
Czuję ogarniający mnie przypływ miłości. Luke jest moim najlepszym przyjacielem, kochankiem, mężem. Jest dla mnie wszystkim.
Przybijam mu piątkę, ściągam z oparcia krzesła marynarkę i wychodzę z kuchni na korytarz, skąd biorę teczkę i wózek transportowy obładowany dokumentami, które zabrałam do poczytania przez weekend. Już mam wychodzić, ale ostatni raz odwracam się i krzyczę przez ramię:
– Nie zapomnij…
– Fletu! – Luke i Hannah kończą za mnie chórem.
Podróż do Brighton z miejscowości, w której mieszkamy, przy ładnej pogodzie zajmuje niecałe trzydzieści minut. Włączam radio i podśpiewuję, starając się odepchnąć na bok myśli o Alice. Kiedy kończy się piosenka, spiker zapowiada utwór tygodnia. Rozpoznaję go po pierwszych trzech taktach: Slipping through my fingers. To piosenka zespołu ABBA. W ułamku sekundy oczy zachodzą mi łzami, a w klatce piersiowej czuję tak silny ból, że na kilka sekund tracę ostrość, ledwie widząc drogę przed sobą. Ta piosenka zawsze przypomina mi mamę, Alice i pustkę, która nam po niej została.
Dźwięk klaksonu sprowadza mnie na ziemię. Serce zaczyna tłuc mi się w piersi, ale tym razem z powodu skoku adrenaliny. Przejechałam na czerwonym świetle.
– Cholera! – Z całej siły wciskam hamulec, żeby uniknąć zderzenia z nadjeżdżającym samochodem. Jestem wdzięczna za niezawodny ABS w moim bmw. Może wykona parę żabek, ale na pewno się zatrzyma. Macham ręką do kierowcy w geście przeprosin. Na szczęście on też zahamował.
Nigdy nie uczyłam się czytać z ruchu warg, ale jestem pewna, że użył każdego pejoratywnego określenia ze słownika slangu, które przyszło mu do głowy. Odpowiadam bezgłośnym „przepraszam”, patrzę, jak wrzuca bieg i odjeżdża ze skrzyżowania z piskiem opon, tą ostatnią manifestacją jego złości.