Urojenia Samotności – ciąg dalszy
Marian Jedlecki
Wreszcie przyjechał autobus. Schowałem gazetę i rozejrzałem się odruchowo przyciskając do siebie leżący na kolanach plecak. Z tym plecakiem to cała heca. Po co go targam ze sobą, cholera wie. Wystarcza mi przecież reklamówka na zakupy. Czasem biorę go ze sobą, bo pozostał mi taki odruch z czasów, kiedy byłem wojsku. Nawet dla mnie, wariata, nie jest to oczywiste, bowiem staram się niczego takiego robić, aby małpować bezdurną modę. Wychodzę z założenia, iż jak mawiał Bertrand Russell „fakt, iż jakiś pogląd jest szeroko rozpowszechniony, nie stanowi żadnego dowodu na to, że nie jest on całkowicie absurdalny. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że większość ludzkości jest zwyczajnie głupia, należy oczekiwać z dużym prawdopodobieństwem, iż powszechnie panujące przekonania będą raczej idiotyczne niż rozsądne”. Autobus wypełniony ludźmi skrojonymi był dokładnie na wzór uliczek z przedmieścia. Naprzeciw mnie rozsiadła się tłusta jejmość w czarnej poplamionej pikowanej kurtce wyolbrzymiająca jeszcze i tak jej monstrualne rozmiary. Spod kraciastej niepierwszej świeżości sfatygowanej spódnicy, wystawały dwa opięte bawełnianymi pończochami konary, a na cienkich włosach koloru niepewnego koloru żółtka wiejskiego jajka, panoszył się niesfornie przekrzywiony beret z antenką w kolorze amarantowym. Antenka po to, aby zapewne mogła telepatycznie kontaktować się z „co łaska” plebanem. Ale to wszystko nic – bo taką samą barwą miała jej nieco rozmazana szminka, wydatnie podkreślająca pełne usta. Patrzyła na mnie przenikliwie, osadzonymi głęboko w fałach tłuszczu kaprawymi ślipkami. Coś jej się chyba w moim wyglądzie nie podobało, ale być może była to tylko zbyt nachalna ciekawość. Skwitowałem to niepewnym uśmiechem, bo taka ciekawość wymusza na mnie reakcję, ponieważ nie umiem patrzeć na kogoś i jednocześnie udawać, że go nie widzę. Na widok mojego niepewnego uśmiechu jejmość niespodziewanie pokraśniała i wyszczerzyła własną pełną krzywych zębów szczękę. Coś tam wygęgała w sposób asorteryczny à propos opóźniającej się zimy. Coś mi mówiło, że lepiej się z nią zgodzić, choć nigdy za śniegiem w mieście nie przepadałem. A pan to pewno przyjezdny, raczej stwierdzała niż pytała. Nie wygląda pan na naszego, zachichotała, a jej tłuste policzki zatrzęsły się niczym dobrze ścięta galaretka z nóżek. Wsiadłem do nie tego autobusu i chyba zabłądziłem. A to dopiero, zarechotała i wskazała na mnie watykańskiemu słudze oczekując aprobaty. No, proszę nawet tu na spacerze nie opuszcza mnie inwigilacja kościelna. Cholerni handlarze religią nazywani grzecznościowo kapłanami – to przez nich dziś kraj jest pełen autodestrukcji i obłudy, a codziennością jest efekt Krugera-Dunninga. Przez to wszystko podniósł mi się poziom kortyzolu, hormonu stresu. W tym momencie zapragnąłem, aby mój ulubiony bohater dr. Ravic z „Łuku Triumfalnego” zaprosił mnie na kieliszek Calvadosu. Podobno niweluje stres. Zdaję sobie sprawę, że w tej lingwistycznej ekwilibrystyce trudno utrzymać umysłową równowagę, a bez butelki tu „ani rusz”. To pewnik jak to, że moje ukochane Róże Corso nie pachną, są zbyt piękne, aby kusić zapachem, bo to zbędny luksus. I to jest tak krzepiące, że aż chce się pozytywnie ludzi oceniać. W tej chwili autobus gwałtownie zahamował, a ja runąłem waląc z całej siły głową w poręcz. Poczułem ostry ból w czaszce, zrobiło mi się słabo. Chwilę później dochodziłem do na ulicy do siebie. Ktoś posadził mnie na prowizorycznej ławce. Moja nowa znajoma patrzyła na mnie z troską. Z bliska jej twarz przypominała dobrze wyrośnięty kawałek drożdżowego ciasta z suszonym owocem aronii. Może pan iść? W domu to bym zrobiła zimny okład, wtedy guz nie wyrósłby aż tak wielki. Nieźle pan przysolił w tę poręcz. Jeżdżą jak wariaci te traktorzysty z PGR-u, pomstując spojrzała nam mnie uważnie. I co, lepiej się czujemy,
choć troszeczkę? Nie za bardzo, odpowiedziałem zbolałym głosem, sam nie wiem. Złapała mnie za łokieć i zdecydowanym ruchem pociągnęła w stronę odrapanych kamieniczek. Poczułem się niezdolny do protestu, choć normalnie w życiu nie przyjąłbym zaproszenia od jakiejś nieznajomej baby i do tego o tak gargantuicznych gabarytach. Ciemną bramą weszliśmy na podwórze w kształcie betonowej cembrowiny. Rozglądałem się nerwowo niepewny tego niesympatycznego miejsca. Ale tylko po przeciwnej stronie w odrapanych drewnianych drzwiach stał oparty o futrynę znajomy żydek Mordka Auerbach – towarzysz Mordka, socjalista. Co tu się dziwić – ta dzielnica opanowana było przez biedotę żydowską tworzącą diasporę, gniazdo wszelkiej maści twórców chorej rzeczywistości. Ich poglądy nie są zresztą czymś, co wybierają świadomie i rozmyślnie, powodując się swoją rzeczywistą, nieobiektywną wartością z pogranicza indoktrynacji. Wszelkiej maści maoiści, faszyści czy marksiści, komuniści, są zwolennikami chorych ideologii, nie ze względu na ich „obiektywną wartość”, która zwykle jest równa zeru, ale dlatego, bo widzą świat przez takie okulary, jakie aktualnie mają na nosie. Nie wybierają poglądów, to poglądy wybierają ich poprzez kłamliwe obrazowanie rzeczywistości. Jeżeli czasem wygląda to inaczej, bardziej pochlebnie, to tylko, dlatego, że jako jedyne zwierzęta na tym globie, posiedliśmy zdolność dorabiania wzniosłych motywów do swoich prymitywnych instynktów. Oni tak organizują sobie życie, aby mieć czas na politykowanie, na bezsensowne w tym spory, ale brakuje im czasu na samo życie. Naprawdę trudno sobie wyobrazić bardziej ideologicznych sukinsynów. Radio, telewizja i gazety pełne są pokrętnych ” ideologów”, którzy bez wahania odpowiadają na każde postawione im pytanie i wydają się nie mieć wątpliwości, że jedynie ich opinie są słuszne i prawdziwe. Są święcie przekonani, iż kto odniósł największy sukces, jest najmądrzejszy i należy słuchać go z nabożeństwem. A jeżeli nie – mają do dyspozycji „specjalne” argumenty, które złamią prawie każdego oportunistę, z „rozrywkowego arsenału ” UB czy NKWD.
No, ale dość już tych „politycznych dywagacji”