Opowiadanie “WIELKA MIŁOŚĆ ANNY”
Antonina Marcinkiewicz
Nie wybierała czasu swoich narodzin i było jej obojętne, że urodziła się na łóżku kuchennym zatopionym do połowy nóg w wodzie przedostającej się z zalanej roztopami piwnicy.
Wrzaskiem oznajmiła, że żyje i żyć będzie na przekór toczącej się wojnie i kręcącym się po podwórku Sowietom. Była to druga dekada Wodnika zależna od planetoidy Prozerpiny dającej swoim podopiecznym talent inspirowania czegoś.
Zawiodła oczekiwania ojca, nie była upragnionym chłopcem, lecz dziewczynką z rudymi rzęsami i rudymi sterczącymi pejsami. Ojciec stwierdził filozoficznie, że piękno na ogół wychodzi z wnętrza i jest pewien, że w tym przypadku wydostanie się kiedyś na zewnątrz.
Nie zainteresowały jej te rozważania. Brzydka, to brzydka. Wyspać się chciała z wreszcie rozprostowanymi kończynami przy piersi matki.
Pomimo biedy i niewygód rozwijała się nad wyraz szybko zadziwiając rodzinę, która bacznie ją obserwowała oczekując na moment objawienia się piękna drzemiącego ponoć w jej wnętrzu.
Barwna i radosna niczym motyl śpiewała, tańczyła, organizowała zabawy podwórkowe i zadziwiała pomysłami. Ojciec nazywał ją skowronkiem, siostry podkpiwały, bo ciągle urodą im nie dorównywała.
Uczyła się dobrze. Pięknie czytała, co wykorzystywali nauczyciele zatrudniając ją do głośnego czytania lektur w różnych klasach.
Przyjaźniąc się z całym światem, nie przyjaźniła się właściwie z nikim. Radosna indywidualistka okazała się uduchowioną marzycielką posiadającą wewnętrzny krajobraz. Z książką i kromką chleba znikała coraz częściej na kilka godzin w brzozowym zagajniku, siadała pod rozłożystą brzozą, której zwisające gałęzie tworzyły ochronny parasol zapewniając dyskrecję i intymność. Wyobraźnią kreowała nowy, fikcyjny, ale barwny i pulsujący życiem świat. Wchodziła do niego i zamieniała się w księżniczkę. Służba pałacowa zmieniała jej stroje i donosiła wykwintne potrawy, a piękni młodzieńcy ubiegali się o jej względy. Stąd w niedzielę wyruszała eleganckim powozem do kościoła i na wycieczki do nieznanych krain.
Mijały lata. Szkołę średnią i studia ukończyła w miastach odległych od domu rodzinnego i wykreowanego fantazją świata. W wolnych chwilach tęskniła. W każde ferie i wakacje wracała ubogacona wiedzą i doświadczeniem. Fizyczność jej piękniała, co zauważyła cała rodzina i wielu młodzieńców. Brzoza chroniąca wejście do baśniowego świata rozrosła się, co zwiększało jej dostojeństwo i magię. Anna, ukryta za szczelną otuliną z gałęzi, znów wkraczała do swego pałacu, w którym od pewnego czasu czekał ukochany „On”, książę Jerzy. Był tak piękny i tak prawdziwy, że czuła dotyk jego rąk i żar pocałunków. To była jej wielka, pierwsza miłość. U realnych adoratorów szukała podobieństwa do „Niego”, nie znajdując, odpychała. „On” był przy niej. Czuła go emocjonalnie, każdym zmysłem. „Jego” obecność wypełniała jej przestrzenie.
Nagle spadł na nią lodowaty deszcz realiów. Śmierć rodziców, sprzedaż rodzinnego domu i brzozowego zagajnika zamknęły etap radosnego, zawieszonego między niebem a ziemią dzieciństwa. Żegnała się płacząc. Robiła pamiątkowe zdjęcia. Płakała jeszcze w autobusie wiozącym ją do Warszawy, gdzie miała podjąć pracę stomatologa w pewnej szkolnej przychodni.
Przez dwa następne lata adaptowała się w nowym środowisku. Zaprzyjaźniła się z młodym radcą prawnym, który zajmował się jej sprawami majątkowymi. Nie odmówiła też, gdy pewnego dnia poprosił o rękę. Był odpowiedzialnym, uczciwym i przystojnym mężczyzną, któremu urodziła dwoje dzieci. Tworzyli kochającą się i szczęśliwą rodzinę, w której kultywowanie tradycji i szacunek dla przeszłości połączyli z wdrażaniem i akceptacją walorów nowoczesności.
Czas płynął. Wykształcone dzieci usamodzielniły się. Dom się wyciszył. Oddalił się świat magicznego dzieciństwa. Dotyk czasu uwidocznił się w bolących stawach nóg i kręgosłupa. W lipcu, mając pięćdziesiąt osiem lat, wyjechała do sanatorium w Busku Zdroju. Korzystała z zabiegów, chodziła na spacery i dużo czytała.
Pewnego dnia wybrała się na koncert. Wchodząc, zderzyła się w drzwiach z wychodzącym mężczyzną.
– Przepraszam. Gapa jestem – powiedziała.
Stał przed nią dojrzały, elegancki sześćdziesięciolatek. Patrzył rozbawiony, ciepło i serdecznie. W oczach miał lśniące iskierki, czyli „to coś”, z czym pożegnała się dawno, „to coś”, co posiadał „On” – baśniowy książę Jerzy. Zadrżała. Świat zawirował. Nie potrafiła skupić się na koncercie. Podświadomie czuła, że urzeczywistnia się zaprojektowany w dzieciństwie świat.
– To nie może być przypadek – pomyślała.
Czuła, że z tym mężczyzną pójdzie wszędzie, zatraci się na dobre i złe.
Nagle na ekranie pamięci ujrzała swoją rodzinę i męża, który pisał, że czeka i tęskni.
– Wyjechać! Natychmiast uciec! Jutro wyjadę… Tylko ten wspólny wieczorek pożegnalny, na który wypada pójść z koleżankami.
Weszła do kawiarni, a pierwszym mężczyzną, który poprosił ją do tańca był ten od zderzenia – Janusz z Krakowa. Nie potrafiła tańczyć, nogi się plątały a serce kołatało jak szalone.
– Zwariowałam – pomyślała.
Janusz patrzył ciepło i lekko tulił.
– Ja czuję podobnie. To przeznaczenie – powiedział.
Pierwszym nocnym pociągiem wyjechała bez pożegnania z kimkolwiek, zarywając dwa dni kuracji.
Od tego dnia minęły dwa miesiące. Pracowała, próbując zapomnieć o tym zdarzeniu.
– Ot, zmysłowe zauroczenie – pomyślała. – Czas obudzić się ze snu o zaczarowanym świecie.
Mąż chory na serce wymagał wsparcia, a chorujące wnuki opieki.
W październikowy piątek, gdy kończyła pracę, marząc o wolnym weekendzie, pielęgniarka zapowiedziała jeszcze jednego pacjenta. Wszedł uśmiechnięty Janusz. Zadrżała.
– Przyznam, że jest pani mistrzynią ucieczki – powiedział. – Odnalazłem panią dzięki pomocy znajomych z NFZ. Trochę to trwało, ale i tak jestem szczęśliwy.
Przymknęła oczy. Otworzyła. Był. Nie odchodził. Zwariowane serce szalało, a ciało wypełniało się płomienistym oddechem.
To popołudnie i noc spędzili razem. Otworzyła się na tę miłość niczym młoda dziewczyna. Słabość stawała się siłą, a strach odwagą. Czuła się księżniczką przy boku swego księcia. Po raz pierwszy skłamała mężowi, wymyślając jakąś historyjkę o babskim spotkaniu, a potem już nawet nie musiała nic mówić. Mąż czuł i nie pytał o nic, gdy dwa razy w miesiącu znikała z domu na całe weekendy.
Spotykali się w malowniczo położonym motelu za Warszawą. Kochali się. Przepełnione miłością serca biły w jednym rytmie. Czuli oboje mocno i głęboko. Marzyli o wspólnej przyszłości. On był wdowcem. Żona zginęła w wypadku samochodowym, a jedyny syn mieszkał z rodziną w pobliżu Krakowa. Był pierwszą osobą, której zwierzyła się ze swojej tajemnicy. Wtulona w ciepło jego ciała opowiadała o brzozowym zagajniku, baśniowym świecie i księciu Jerzym. Kolorowe obrazy z dzieciństwa malowała słowami dojrzałej, zakochanej kobiety.
Nie mogła jednak wziąć obiecanego rozwodu. Nie potrafiła tego zrobić chorującemu mężowi, którego nadal darzyła przyjaźnią i uczuciem.
W czerwcu następnego roku zaplanowali z Januszem wczasy w Krynicy Górskiej. Przyjechała wcześniej. Czekała. Nie przyjeżdżał. Telefon milczał. Trzeciego dnia do jej drzwi zapukał młody mężczyzna. Domyśliła się od razu. Był bardzo podobny do ojca. Paraliżujący lęk ogarnął ją całą. Zrozumiała, że stało się coś złego.
– Zginął w wypadku samochodowym – powiedział syn. – Bardzo panią kochał. Prosił, aby przekazać tę kopertę i album. Proszę.
Otworzyła. Litery zlewały się. Zapisał jej działkę z brzozowym zagajnikiem pod Krakowem. Będzie mogła tam wypoczywać i wspominać. Album zawierał zdjęcia ukazujące piękno działki.
– Nie mogę przyjąć. Co powiem rodzinie? Proszę zabrać.
Żegnając się, syn zapewnił, że jej decyzja niczego nie zmienia.
– Ta działka zostanie pani własnością. Proszę pamiętać.
Długo płakała.
Wkrótce zmarł jej mąż. Przeszła na emeryturę. Dzieci rozjechały się po wielkim świecie. Została sama. Pewnego czerwcowego popołudnia wykręciła numer telefonu syna Janusza.
– Chcę przyjechać.
Przywitał ją letni domek pomalowany na okoliczność jej przyjazdu na płomienistopomarańczowy kolor, który kontrastował z bielą kory i zielenią liści brzóz. Przy wejściu puszył się olbrzymi krzew czarnego bzu. Widok ten podziałał jak balsam na strapione serce, które wypełniło się znów wdzięcznością i miłością. Każdą cząsteczką ciała i duszy czuła jego obecność.
– Dziękuję! Kochany…
Weszła do wnętrza domku, na ścianach którego igrały wdzięcznie promyki słońca. Na mahoniowym biurku ujrzała fotografię Janusza. Obok niej leżał otwarty zeszyt i wieczne pióro zachęcające do pisania.
– Jego pióro – pomyślała.
Usiadła na ciężkim, stylowym krześle. Na pierwszej stronie zeszytu wykaligrafowała dużymi literami: „Wewnętrzne krajobrazy”, a pod nim wersy, które stały się mottem jej pierwszego tomiku:
Marzeniami maluję
wewnętrzne krajobrazy
dzięki nim
otwieram drzwi
do prawdziwej miłości