List Donikąd – niewysłany list marynarza

Marcin-Jodlowski poetaList Donikąd – niewysłany list marynarza
Marian Jedlecki

Czekałem dość długo dzisiaj na Ciebie. Znowu daremnie. I przez to właśnie nic mi nie wychodziło. Praca całego dnia do poprawki. Albo za burtę. Ale nie wyrzucę. Nie, tam nie. Posejdon, Władca Oceanów bardzo by się gniewał. Wiesz? – Tego się nie spodziewałem. Zupełnie. Dobrze, że chociaż mam w duszy obraz Twojej twarzy malowanym pędzlem wyobraźni… Na otarcie łez po dniu dzisiejszym. Jeszcze tak kilka razy, a zacznę… Pewnie cierpieć… Z tęsknoty za… Właśnie, jak to z nami jest? Bo ja nie kocham Ciebie za to, kim byłaś, ale za to, jaką jesteś, kiedy w mroku nocy, w sennym marzeniu, przychodzisz do mnie z ciepłym uśmiechem szczęścia, ubrana w białą suknię haftowaną czarnymi perłami moich tęsknot.
Nie widziałem Ciebie tak dawno prawdziwej, widzę oczami wyobraźni… Niesamowite zdjęcie, to prawda.


Widzę twoje oczy szczęśliwe poprzez granicę snu i ich współczujące spojrzenie, czytające niemą skargę mojej tęsknoty i skrywanego bólu.
Wiesz, dzisiejszej nocy coś się wydarzyło w moim trochę smętnym, samotnym żywocie. Coś wzniosłego. Coś ważnego. Znowuż zagościło we mnie dawno zapomniane uczucie. Uczucie jakiejś lekkości gdzieś tam hen, w tajemnym zakątku duszy, jakbyś była ze mną, jakbyś stała tuż przy mnie. Zastanawiam się nawet, czy przypadkiem nie przesadzam, nie wariuję, bo dawno nie czułem czegoś podobnego. Zawsze, przez całe życie po twoim odejściu na Asfodelowe Łąki, umiałem panować siłą swojej woli nad odruchami obolałej duszy. Taka cecha charakteru była niezmiernie ważną w czasie rejsów trwających długie miesiące.
Tasiemcowe tygodnie, falami rozkołysane dni oceanu, znaczone na kartkach morskiego kalendarza, odliczane skrupulatnie jak paciorki z muszelek marynarskiego różańca, przepuszczane przez palce, zsiniałe od zimnych północnych wiatrów i morskiej wody. Tam nie było czasu na rozklejanie się ani sentymenty. Wyobraź sobie noc ciemną bez jednej gwiazdy, niebo w chmurach ciężkich od deszczu, czasem tylko księżyc, gdzieś bardzo nieśmiało przebije się na mgnienie oka zza ich zasłony.
A ty masz tylko przed oczyma czarne od nocy, wodą zalewane, atakującą wściekle burty statku bulaje, które w niczym Ci nie pomagają. Tylko spokojny żyrokompas pokazuje drogę, świecąc maleńkim ciepłym światełkiem uspakajająco jakby Ci mówił: “Nie bój się, ja czuwam”. Radar nerwowo biega kreską zieloną, węsząc po niewidocznym dla Ciebie od nocy czarnej horyzoncie, jak pies gończy, pilnie węsząc czy aby coś nie zaległo na Twoim kursie. Potężne stalowe cielsko olbrzymiego statku jest wtedy potulne jak skarcone małe dziecko. Jedną ręką, jakby od niechcenia, z pozoru tylko nonszalancko, trzymasz na wodzy tę drzemiącą siłę, która z głuchym dudnieniem potężnej maszyny wielkości skały, pcha statek w ciemność, nie bacząc na czyhające tam niebezpieczeństwa.
Sternik za kołem sterowym, nocna wachta na mostku kapitańskim – ulubiona przeze mnie pora nocy – “psia wachta”, nielubiana przez sterników manewrowych, jakim byłem. Ja kochałem tę nocną porę. Godziny od północy do czwartej nad ranem. Wtedy wszystko ma inny wymiar, czas jakby przystawał ze zmęczenia, oczy kleją się bezsilne i zmęczonym wpatrywaniem w czujniki. Nie zaśniesz, o nie, spróbuj tylko. Cerber, kolejny czujnik czyha abyś zdjął rękę ze steru. Nie pozwoli na to, aby statek był panem sytuacji.
Wyje i ostrzega przed niebezpieczeństwem zaśnięcia. Jakże lubiłem tę nocną porę. Te cztery godziny nocnej wachty pozwalały mi na spokojne snucie refleksji o rzeczach, które na lądzie wydają się takimi błahymi, takimi mało ważnymi w swym znaczeniu. Tutaj, pośród nocy, w samotności dali morskiej nabierały innego, symbolicznego znaczenia. Noc może wiele powiedzieć. Bardzo wiele. Należy tylko pozwolić jej szeptać sobie do ucha. I uważnie słuchać. Bardzo uważnie. Zmęczony myślami biegającymi swobodnie po głowie, z oczami zaczerwienionymi od wytężonego wpatrywania się w żyrokompas i radar, z utęsknieniem czekałem, kiedy ukaże się niziutko na horyzoncie cud natury, piękna, w różowej sukni, jak księżniczka, tak jak i Ty piękna, zarumieniona od szczęścia budzącego się nowego dnia, jutrzenka… Obwieszczając nadejście kolejnego dnia morskiego.
Jednego z wielu już takich samych a zawsze innych. Innych, jak inny jest ocean w każdej sekundzie swej rozkołysanego majestatu i zawsze taki sam, niebezpieczny dla swoich dzieci, marynarzy. Jestem w łupince zawieszonej gdzieś nad otchłaniami pośrodku szalejącego oceanu jakby On nie mógł pogodzić się, że coś tak maleńkiego opiera się jego potędze, prowadzonej przez pyłek człowieczy, który swoją odwagą śmie mu urągać. Posejdonie, Posejdonie – Władco Oceanów – wybacz nam, marynarzom, zakłócający spokój Twojego królestwa.
Ale też prosimy Cię kornie – spójrz na nas łaskawszym okiem, boć my dzieci Twoje i pod Twoją ochronę udajemy się pełniąc kolejną nocną wachtę. Jedną już z wielu i jeszcze wiele kolejnych po niej. Dom? Rodzinny dom? A cóż to takiego? A gdzież on jest?… Gdzie?
Która strona świata prowadzi do niego? Pokaż mądra maszynko, tykająca gdzieś spod pulpitu nawigatora, niezmiennie odmierzając dalekie, przebyte mile morskie. Czy do domu one prowadzą? Niestety, i tym razem nie. I tak właśnie mija kolejna nadzieja a pozostaje stała i nieodgadniona potrzeba kochania dali morskiej, wiecznie zasnutej niebieskawą mgiełką rozmarzenia i jakowejś niewiadomej, niespełnionej, radosnej nadziei.
A jeżeli już powrócę, z tej dali odległej, z ostatnią kartką morskiego kalendarza zerwę wszystkie złe nastroje, zapomnę na krótki czas o wszystkich dniach tęsknoty, przekreślę niewarte pamięci chwile i stanę na kei zobaczę piękna kobietę, taką jak ty, w białej sukni jakbyś wchodziła na najwspanialszy bal świata… Szczęśliwego pobytu na lądzie… Witaj moja miłości.
Tylko… Gdzie jesteś?!
Zmęczony tym szaleństwem, jak statek po sztormie niczego już nie pragnę. Tylko wielkiej ciszy i kogoś, kto jak ty, zrozumie moją samotną udrękę. Kogoś, kto tę bezsłowną tęsknotę usłyszy. Kogoś, kto swą jasną duszą życie osłodzi, abym w spokoju wypocząć potrafił. Kogoś, kto rozdygotane serce uspokoi, kładąc na zmęczone oczy ciepłe dłonie. Idą kolejne święta tym razem na lądzie. Stoję na kei “Dalmoru” w Gdyni – czy mam tu zostać, czy odejść z tej kei? Gdzie i którędy iść do ciebie?
Czy mam znowu wejść na pokład?
Ot dylemat, boję się i cieszę…