Urojenia w samotności (cześć II rozdziału książki)

Urojenia w samotności (cześć II rozdziału książki)
Marian Jedlecki

Na placach – tam, gdzie mieściły się byle jak ustawione stragany, były także małe usypiska śmieci. Boże, jak mało znam swoją dzielnicę! Na zasypanych śniegiem trawnikach ustawiono – widać w pośpiechu i w ostatniej chwili – rzucające się w oczy kolorowe plansze:” JEDZ EKOLOGICZNE OWOCE I JARZYNY, TO SĄ TWOJE WITAMINY!” No i popatrzcie ludziska – tak ważne informacje otrzymuję z merkantylnych powodów! Reklama nie budzi paniki. Niezorientowany przechodzień odczyta zwyczajnie, ale wtajemniczony? Wtajemniczony zrozumie, że “RESZTA TO TRUCIZNA!”
Bagatela, przekonać gospodynię, żeby zmieniła kuchnię na jarską; z godziny na godzinę zmienić smak i gusta. Radio za ścianą nadaje piosenkę, a słowa jej przyprawiają mnie o dreszcz. ” I shall see you walking… In the sunshine in the storm… The bravest of them all… Ujrzę cię, gdy idziesz?… W słońcu, w burzy? Natychmiast przypomniało mi się zalecenie mojego Anioła Stróża w szynelu do kostek i uszance z gwiazdą: “Idź ty jutro przez miasto” Abym nie miał cienia wątpliwości, trzykrotnie powtórzył refren: “Ishall see you walking” Zabrzmiało to jak zaszyfrowany wojskowy rozkaz wymarszu. Z apelem do mojej odwagi, aby udać się w ciężką misję, którą życiem mogę przypłacić. Szybko, szybko, zwłoka może okazać się fatalna. Skądś wiedziałem, że jeżeliby działać opieszale, a wskutek mojej powolności sytuacje uległyby niekorzystnej zmianie to, kto wie, czy sam na siebie nie wydałbym wyroku? W pośpiechu poprawiłem palto, nacisnąłem beret na uszy, który to beret miał informować przechodniów, iż jestem członkiem miejscowej bohemy, a tenże fakt pozwalał na prawie każde dziwactwo w zachowaniu – bo przecież artysta to artysta, nieważnie, jakiego kalibru. Gdy tak szedłem lewą stroną ulicy Okrzei zdarzyło się coś, jak ze złego snu. Nagle wyrośli przede mną dwaj lekko podpici żałobnicy niosący dwa wieńce pogrzebowe średnicy koła od TIR-a – jeden z białych, drugi z czerwonych goździków, z szarfą czarną, srebrem malowaną: ”PAMIĘĆ O TOBIE BĘDZIE ZAWSZE Z NAMI , GDY BĘDZIEMY BIESIADOWAĆ”
Szarfa trzepotała jak bitewny sztandar. Tego mi było już za wiele. Czysta bezczelność, hucpa, pijacy, psiakrew. Spocone, przybladłe gęby, jak dna kieliszków. Spoglądali wokół wzrokiem zbójów, bo tak mniemam, stypa była w bliżej nieokreślanej przyszłości. A jak stypa, to i wysokoprocentowa okowita obowiązkowo będzie. Dopiero będzie!! Do nieboszczyka pretensji nie miałem. Pomyślałem, że coś, co uchodzi z żywego ciała, zabiera ze sobą kawał mojego świata i czy był dobry czy zły, zostawia po sobie Wielkie NIC. Bo duch cieszy się, że wreszcie uwolnił się od materii i dokonał tego w czasie równym błyskawicy, biorąc w ten sposób egocentryczny rozwód. Dzieje się to zgodnie z wolą Natury, więc, po co tu modlitwa? Zawsze ta nazwa stresowała mnie, zdumiewała i denerwowała. Rzeczywistość szanownego nieboszczyka zestarzeje się, jak każdy organizm, jej składniki – sensy – ulegają nekrozie, jak komórki ciała. Rozmyślając ogarnął mnie gniew. Prawdziwy, ogarnął mnie gdzieś w środku mózgu złym uściskiem. Mam to do siebie, iż kiedy pojawia się depresja z jakiegoś powodu, moje choroby pojawiają się jak nieproszeni goście i nigdy nie wiem, w którym momencie się pojawią. Jakiś cholerny robak drąży moje ciało, boli mnie lewa noga, bolą ramiona, pobolewa serce, a w ustach jest pustynia. Do walki z pustynią zawsze noszę w kieszeni glukozę we fiolkach, albo czasem zwykły cukierek, jaki podaje się dzieciom, aby uspokoić ich wrzask. Jedynie fantazjowanie, jest w stanie przynieść mi wybawienie i wtedy czuję się wolnym. Są to bóle nieprzyjemne, upierdliwe, który osłabiają, nie znikają godzinami, a bywa, że całymi dniami. Niemożliwym jest ukrycie się przed bólem, nawet po połknięciu zabójczej dawki tabletek pod wdzięczną nazwą KETONAL. Przypomina złośliwie, że składam się z atomów cząstek, które umierają w każdej sekundzie.

Powolnym ruchem ręki wskazał na drzwi, których wcześniej z przejęcia nie zauważyłem. Naciskam klamkę, a jej zardzewiały krzyk przebiega po moim kręgosłupie. Czekam nasłuchując.. Nic, kompletna cisza, żadnych kroków, żadnego ruchu, żadnego szelestu. Nikt nie podchodzi do drzwi. Trochę mi straszno, więc palnąłem się dłonią w przyłbicę, aby przestać panikować. Pomogło. Przecież drzwi otwiera się na umówiony sygnał! Ale tego nikt mi nie powiedział. Sam muszę go odgadnąć. Najpierw pomyślałem o pierwszych taktach Międzynarodówki. Wydzwoniłem je. Cisza. Ależ –hymn Sojuza! Oczywiście, że hymn! Niestety – nic, cisza. Na barykady, lud roboczy?… Ni cholery… Wreszcie pojmuję, że na takie sygnały mógłby wpaść każdy średnio inteligentny dupek, a tutaj ze względów bezpieczeństwa zapewne obowiązywał sygnał szczególny, wyszukany, niełatwy. I tak jak badacz po wielu żmudnych próbach doznawszy olśnienia znajduję klucz do zagadki, tak też i ja znalazłem, choć nie wnoszę pretensji do miana inteligentnego dupka. Piękny, zaczerpnięty z wielkiej muzyki, sygnał wspaniały. O, nie Etiuda Rewolucyjna, za trudne do wykonania. Natomiast pierwsze takty VII Symfonii Beethovena.. Tak, to dopiero coś. Niezdarnie zanuciłem kilka taktów i z drżeniem serca zadzwoniłem! A potem zapadła cisza i nic się nie poruszyło ani nic nie zaszemrało. Na trzeźwo pojąłem, że nikogo nie ma za zamkniętymi drzwiami, pomieszczenie jest puste. Spojrzałem na zegarek – jasne, psiakrew, spóźniłem się. Spóźniłem się nieodwołalnie do tajnego biura kadr. Cholera, co za życiowy pech, co za ponura rzeczywistość wlecze się za mną. Wszak miałem tam rozwiązać podjęte przez siebie postanowienie. Chciałem mianowicie wypisać się z ich listy potencjalnych kandydatów na szpiegów. Do dziś nie wiem, które to bydlę mnie zaprotegowało. Można dużo o mnie złego powiedzieć, ale nie to, że jestem sprzedawczykiem i świnią – o ile świnie są sprzedawczykami, ale i w to wątpię, bo to inteligentne stworzenia, choć niecą cuchną, ale to nie ich wina. Każdy ma swoją Piętę Achillesową. Cała moja nadzieja obróciła się w proch. Całe moje dążenie do uczciwości na nic. Z wściekłości rozpłakałem się. Płakałem w moim życiu może ze dwa razy, ale nie więcej niż trzy. Pierwszy raz, kiedy na rękach zmarł mój półroczny syn, drugi raz, kiedy po mękach zmarła moja Mama. A trzeci? Tego właśnie nie chcę pamiętać. Zszedłem schodami w dół zastanawiając się, jakim to cudem zrobiło się tak późno. Tracę rachubę czasu? Czyżbym mam kłopoty z rozszyfrowywaniem rzeczywistym? Skoro wyszedłem z domu po śniadaniu… Więc aż trzy i pół godziny zajął mi spacer bez celu? A raczej moje peregrynacje. Bo teraz widzę, że błądziłem jak Odys. I coś dziwnego działo się z czasem! W każdym razie nie zdążyłem na tajne spotkanie. Okazja więcej się może nie powtórzyć… Chyba, że będę miał coś szczególnego szemranego do zaoferowania! Jakąś polityczną gratkę. Już wiem. Naskrobię dokument o nastrojach mojego małomiasteczkowego społeczeństwa i o tym, o czym szemrzą moherowe berety. W końcu ponoć cel uświęca środki nawet, jeżeli jest to pospolite skurwysyństwo. Dostarczę go listem poleconym do rąk własnych Naczelnego Razwiedczyka Sojuza Na Polskę. Pomysł dobry, tylko… no właśnie, jaki to ma być adres? Jak zwykle przez to przeklęte roztargnienie, nie spojrzałem na numer budynku oraz klatki schodowej. No, to może wyślę na poste restante? Tylko, czy to rozwiąże mój problem?

(CDN)