park
Marek Górynowicz
na zasnutym mgłą liściu
rozrzucone słowa
w koronie drzew
zbłąkany wiersz
kołysze bezlistną gałąź
jak co dzień
Marek Górynowicz
w okruchach
chabrowego wieczoru
obudziły się się pierwsze gwiazdy
namalowane niebo
odsłoniło twarz
kopuły cerkwi
rozpromieniły się
złocistą ciszą
Jagiellońską przebiegł
bursztynowy kot
stanęliśmy przed ikoną
w modlitwie
i blasku świec
w zmęczonych oczach
liczyłaś moje łzy
za kwadrans
odjeżdża ostatni pociąg
zanim minie peron
zgasną wszystkie świece
pojawi się wiersz
i łza
ukryta w zakamarku twarzy
wieczór w Bielsku
Marek Górynowicz
w okruchach
chabrowego wieczoru
obudziły się się pierwsze gwiazdy
namalowane niebo
odsłoniło twarz
kopuły cerkwi
rozpromieniły się
złocistą ciszą
Jagiellońską przebiegł
bursztynowy kot
stanęliśmy przed ikoną
w modlitwie
i blasku świec
w zmęczonych oczach
liczyłaś moje łzy
za kwadrans
odjeżdża ostatni pociąg
zanim minie peron
zgasną wszystkie świece
pojawi się wiersz
i łza
ukryta w zakamarku twarzy
Berlin
Marek Górynowicz
nie zdejmuj kapelusza
wyczarowaliśmy to miasto na nowo
dziś jesteś już matką
wczoraj tylko nieproszonym gościem
szelest
to jeszcze nie jesień
tylko Kreuzberg w kolorze herbaty
poranni graficiarze malują imago
w mieszkaniu koci wzrok
S-Bahn cieniem wkrada się do okien
wiem lubisz przebudzone książki
spały ze mną w Twoich snach
nie odwracaj się
wczoraj zostało na zdjęciu
był magik i królik
potem zniknęli z Facebooka
spłoszone myśli
Marek Górynowicz
ukradłaś zapach kwiatom
powiedz mi jak daleko
wieje ten wiatr
co przepędza puste myśli
a potem w welurowym śnie
okrywa ciepłem słowem
z kolorów jesieni lubię
ten złoto bursztynowy
o aromacie palonych liści
z niebem październikowego wieczoru
chłodem ostatniej zieleni
na biszkoptowych skrzydłach
budzi się mały anioł
z utkanego nieba powstaje człowiek
życie skacze radośnie
i wtedy bawimy się sobą
w odwróconej strukturze chwili
lato to tylko wieczór
Marek Górynowicz
po kolacji
siedzieliśmy na scenie
na widowni huśtał się świat
w nastroju późnego lata
na pohybel wakacjom
ostygły jeziora
spadły kolejne liście
księżyc zlizały bezdomne koty
teatr
łabędź na czerwonych kołach
naga kobieta czyta wiersze
niebo pełne ostatnich piorunów
Przemijanie
Marek Górynowicz
z płaszcza starego pianina
zdejmuję śpiący kurz
przyzwyczajam milczącą duszę
do rzeczywistości
i wystukuję nowy rytm
pustka odbita zagubioną nutą
na tarczy zegara odlicza czas
bawi się naszym życiem
wlokąc za sobą głos sumienia
dlatego czasem wśród białych ścian
szukam portretów wczorajszych dni
Formentera
Marek Górynowicz
Baleary ogrodzone morzem
na każdej plaży
błękit dnia i ten nastrój
zapalę Ci świece
wędrowni turyści
potykają się opiach
samotni rzucają się
w ramiona tęsknoty
gdzieś daleko żagle
pomachują cieniem
gasząc suche letnie dni
i wtedy zapalam świece
znaczy że jestem
i nie odchodzę
Plac de Filad
Marek Górynowicz
pięć minut od Centralnego
kloszardzi strzygą włosy
pod wiatr
rozrzucone pragnienia
siedzą na ostatniej ławce
z iglicy spływa deszcz
w tonacji paryskiego fioletu
neon Warszawa
czerwieni się wieczorowo
miłość schodzi ze sceny
na chwilę
za chwilę
odjedzie ostatni Flixbus
spóźniony o kilka
deszczowych wersów
gustigita paris
Marek Górynowicz
to jest dyskretnie rozwiane
zapach łąki pragnienie ciszy
właśnie dopasowałem smak wina
i nie musisz się spieszyć
kilka stron z Paryża
reszta to obłoki z pobliskiej wioski
uniesione stodoły oparami bimbru
i mały Montmartre
z kocią łapką na gardle
i poduszką wybudzonej wiosny
gdy grzechy snu się czerwienią
śpiewam kwiatami w rytmie motyla
melodię paryskiej nocy
bał tik tik
Marek Górynowicz
Pukam do drzwi
teraz wystarczy pozbierać
wszystkie ryby z chmur
rzucić słońcem o ziemie
jak szklanką w chwili złości
na niedokończonym horyzoncie
domalować radosnego Boga
i mamy chaos nie tylko w pogodzie
a niech pada próżny deszcz
w promocji są parasole
i gumowe wieloryby
Idziemy pustą plażą
dziś nie ma nawet komorników
stopy kaleczą wyrzucone muszelki
przy bursztynowej herbacie
upragniony pocałunek
lubię ten wiatr od morza
o słonym poranku
Mallorca
Marek Górynowicz
każdego dnia liczymy dłonie na fortepianie
Chopin wyjechał wcześniej
z porannej Valldemossy
rozmazałem uśmiech sokiem z cytryny
bawiąc się kolorem oleandrów
taki dzień budzi się jak niemowlę
z oczkami w stronę mamusinego słońca
i butelką cieplej chwili
na rozgrzanych plażach suszą się turyści
morze odpływa w dal
słowa niewypowiedziane
ubieramy w epitety
Ryboły
Marek Górynowicz
usiedliśmy przy niebieskiej cerkwi
pamiętasz kiedyś byliśmy młodzi
dziś pozostał ten sam uśmiech
i niewinne dziewczęce spojrzenie
na grobach dziadków iskrzą znicze
odwróciłaś kwiaty w nasza stronę
wspominając w malowanych słowach
Wiecznaja pamiat – Człowiek cierpi i kocha
w następnej zwrotce już płynie rzeka
między pamięcią a snem błyszczy Narew
szukasz dawnego echa w tajemnicy życia
słońce zakrywa powoli usta
utkany z kawałków wieczornego nieba
z zapachu łąk kolorów dyni
wspomnień powietrza ludzi i cieni
podlaski krajobraz letniej chwili
ranek w Turczynie
Marek Górynowicz
pod skulonym słońcem
bursztynowe konie stąpają za horyzont
tylko im ufa wiatr
bojąc się szczerości kobiet
marzycielom wystarczy kawałek nieba
i kamienne schody donikąd
rzadko otwarte okno
z niedopałkiem codzienności
w spadających obłokach
nasze usta z koniczynką
beztroski podmuch dnia
i ta cisza niemego szybowca
słowa ocierają się o stukot
zgubionej podkowy
Żoliborz
Marek Górynowicz
w nowym wcieleniu
balkony rozdają kwiaty
rudy kot dokańcza akt
z zamysłem szczekania
na przyjaciół
aktorzy w ciepłym mleku
sfermentowali noc
kefir kefir kefir
na początek dnia
za oknem zabrakło nieba
dziś tylko ptaki i kawałek
porzuconej chmury
tramwaj rozjeżdża Żoliborz
oczy szukają jesieni
widząc konające kleszcze
pod pachami mostu