3.3.1

3.3.1 (fragment mojej Sennej Trylogii)
Marian Jedlecki

Pocałunek martwych ust to odjazd z knajpy, gdzie mógłbym spędzać czas. Nie ma tu podłości starych dyliżansów i ich kłamstewek. Nie ma kurzu w spokojnym powietrzu nieruchomym jak grube dymy. Jestem postacią rozpuszczoną w wodzie, w ciszy. Czuję jednak zbyt duży ciężar na piersi, bo zbyt wiele wody w szklance, zbyt wiele cieni opacznie widzianych, zbyt wiele krwi na rękach. Nigdy nie będzie miał końca ten kryształowy sen. Podróż, odjazdy, przyjazdy i spokój. Będę wciąż dojeżdżać i odjeżdżać zawsze tymi samymi drogami, choć jest ich tak wiele. A drzewa, słupy telegraficzne i domy nabiorą kształtów na miarę pokracznych marzeń. Krajobraz rozmazuje się i odjeżdża wśród wrzasku karłowatych stworzeń. Ciągle długi konwój łez na peronach, kiedy ciągle trzeba się rozstawać, coraz to inne ramiona obojętnie potraktowane, powiewające laurem. Ale ja ciągle sam, oczy mokre od deszczu, uderzającego o szybę, do której przyrósł rozum. Nikogo nie zostawiam i nikt nie będzie mnie oczekiwał po dworcach, kiedy czasem uda mi się na nich przysiąść. Zresztą nie ma sensu opowiadać o podróżach, bo i tak nie potrafiłbym opisywać miejsc, gdzie diabli mnie zanieśli. Być może tylko czasem przebywam świecie równoważnym, bo tylko sen tworzy takie podróże. A zapytać go o coś sensownego, opuszcza wzrok lub wznosi ku niebu, gdzie absorbowane są wciąż nowe stany świadomości. Po zachwianiu się któregokolwiek, odchodzę sam w głąb nocy w archaiczne gazowe latarnie oświetlające migotliwie skromną walizeczkę Jestem sam. Jakikolwiek Bóg może przypuszczać, że jestem wyalienowany z własnej wyobraźni. Jednak coś za mną idzie, a może ktoś w dziwnym kształcie mojego cienia.
***
W gęstym lodowatym deszczu, w rozpryskach świateł małego burdelu, mały skulony człowieczek z sinawą twarzą kwili. Z chłodu? Czy z wewnętrznego ognia podsycanego alkoholem? Ale jego rozdeptane i za duże buty są pełne wody, budzą radość i litość dziewczyn. Jaki to ciężar wzruszenia? Kto temu podoła? Oj, świecie bezdomny, gdzie idziesz to twarda drogą i nic sobie z tego nie robisz? Nie rozumiem cię. Bo ja lubię ciepło, spokój i wygodę. Świecie dziwny i rzeczywisty, przerażasz mnie. W dziwnej chwili roztargnienia mały cień zaczął dreptać po suficie, w zapomnieniu odrywając łapki o ziemi. Zdał sobie tego sprawę, ale było już za późno, Sparaliżowanym zdumieniem, przez krew zastygłą, która napłynęła mu do mózgu, zbiła się w nim jak żelazo w kowadle, nie wiedział, co począć. Czułem się w nim zagubiony. Jak 10-letnie dziecko, które patrzy na to, jak ludzie, którym nic nie zrobił, nienawidzą go, dobrze wcale się nie czuje. Ma to konsekwencje w późniejszych latach. Dosyć mocno obniżone poczucie własnej wartości i spory brak pewny siebie – zupełne zagubienie. Pozostaje tylko wpatrywanie się w podłogę, fotel niegdyś tak przytulny, w pokój i jego zadziwiającą otchłań. O ileżbym wołał znaleźć się w wielkim cebrze, byle pełnej deszczówki, w sidłach namiętności, niż tu, sam jeden, bezradny, na tym idiotycznie pustym suficie, skąd zejście równa się praktycznemu szaleństwu. Kłopoty ciągle idą w ślad za nim, podczas gdy tyle cieni chodzi sobie spokojnie po ścianach, niewiele bardziej wartych od niego. Gdyby mógł przenikać sufity, kończyć w nich senne miraże – ale są twarde, tylko odrzucają, tak, tak – to właściwe słowo. W sytuacjach bez wyjścia nie ma wielkiego wyboru, więc trzeba brać, co jest. Gdyby rozpaczliwie się upierać, kret sufitowe „Zmęczenie” odnalazłby go zadzierając ryjek w górę i sprowadziłby go na podłogę w milczeniu. Jednakże pochlebiało małemu cieniowi mieszkającemu w kącie sufitu, że taki odważny (we własnym mniemaniu), że nie traci rezonu, gdy tyle innych cieni zrozpaczonych rzuca się w przepaść Niebytu, bo sufity w tym śnie są wysokie i prawie wszystkie datują się od czasów podbojów. Mały cień, nie odzywając się słowem, otrzepał z zakłopotaniem cieniowane rękawy i odwrócił się tyłem do śpiącej obok. Mówi tylko do mnie – doskonal się moralnie, a wielkie myśli rodzą sie z serca. Nie przejmuj się tym, jakim jesteś stosownie do swoich grzechów. Według własnej wiary. Bo nie każdy cień jest fundamentem słowa i moralności. Wędrującym Humanizmem.