Mów do mnie. Sonia Belasco

Mam tak przynajmniej dwadzieścia razy dziennie. Robię coś albo coś mówię, albo coś widzę i mam ochotę wysłać pocztówkę do tego miejsca bez adresu, w którym teraz przebywasz: “Szkoda, że Cię tu nie ma”.

Nie ma dobrych słów, by wyrazić ból po stracie. Nie ma słów, które pomogłyby walczyć z pustką po kimś, kto odszedł. To dlatego Melanie zaczęła malować. Jej matka była dość ekscentryczną artystką, wspaniałą kobietą. Zmarła przedwcześnie na raka. Melanie maluje, by poczuć jej bliskość. To dlatego Damon zaczął robić zdjęcia. Carlos, jego najlepszy przyjaciel, był fotografem. Odebrał sobie życie. Damon chce zrozumieć, dlaczego. Wierzy, że przez obiektyw jego aparatu zobaczy świat oczami Carlosa. Dla obojga sztuka to terapia, światło nadziei w trudnym powrocie do normalności. Spotykają się podczas prób do szkolnej wersji Otella. Mają ze sobą wiele wspólnego, coraz dłuższe rozmowy przynoszą obojgu ulgę. Przekonują się, że czasami wystarczy, by ktoś nas wysłuchał, bo zainteresowanie życzliwej osoby to najlepsze lekarstwo na smutek.

Sonia Belasco przez większą część swojej kariery zawodowej pracowała z nastolatkami, jako ich mentorka, nauczycielka i terapeutka. Często czerpie inspirację z pasji młodych ludzi, ich kreatywności i siły charakteru. Nie przegapi żadnego programu telewizyjnego o młodzieży licealnej, widziała też wszystkie współczesne filmy o bitwach tanecznych i superbohaterach. Pochodzi z Waszyngtonu, a obecnie mieszka w Filadelfii.

Kup książkę

Fragment

– Tak się zastanawiam, czyby się w tym roku nie przebrać w Halloween za Marilyn. A ty mogłabyś wystąpić jako Joe DiMaggio – oświadcza Tristan, przewieszając nogi przez poręcz ruchomych schodów w metrze.
Mrugam. Wszystko wydaje się rozmazane, niczego nie widzę.
– Halooo – przypomina o sobie Tristan, machając mi ręką przed nosem. – W ogóle mnie nie słuchasz, Ellis.
Szturcha mnie łokciem w żebra, tak że prawie wywracamy się do tyłu.
– Mogliśmy spaść, idioto – warczę, odzyskawszy równowagę, i piorunuję go wzrokiem.
– Ale nie spadliśmy!
Tristan odgarnia czarne włosy opadające mu na oczy i wydyma wargi.
– Mogę…
– Nie – odpowiadam kategorycznie.
– Jak sobie chcesz – mamrocze. – Zsynchronizuj swoje czakry. Oczyść aurę. Skup się na zakupach.
Kąciki ust drżą mi od skrywanego śmiechu.
– Widzę to – oznajmia dumnie. – Prawie cię rozbawiłem.
– Zamknij się – szepczę.
– Terapia zakupowa naprawdę czyni cuda – ciągnie dalej. – Było o tym w programie Oprah.
– Uhm. Bo przecież wszystko, co mówią u Oprah, to prawda – odpowiadam szyderczo.
Tristan przyciska dłoń do piersi, udając urażonego.
– Jest moją idolką, okej? Więc proszę się z niej nie naśmiewać.
– Twoją i każdej znudzonej kury domowej w średnim wieku – kpię. – Nie występuje już nawet w telewizji.


– To nie umniejsza jej autorytetu. Jeśli ktoś może mnie nauczyć, jak żyć, to tylko Oprah – zaperza się Tristan. – Poza tym posiada własną stację telewizyjną, głuptasie.
Nie odpowiadam.
Jego bystre niebieskie oczy przebiegają szybko po mojej twarzy. W końcu ujmuje moją dłoń.
– Chodźmy gdzieś usiąść.
Tristan to taki typ przyjaciela, który będzie ze mną siedział i wspierał mnie w milczeniu, nie męcząc rozmową, ale powinien wreszcie zrozumieć, że to niezdrowe… takie siedzenie i milczenie.
Pierwszą osobą, do której zadzwoniłam w dniu, w którym mama zmarła, był właśnie on. Odebrał już po pierwszym dzwonku.
– Ja cię sunę – powiedział. – Dzięki, że oddzwaniasz. Jeszcze chwila i zabiję swojego ojca.
– Tristan… – wyszeptałam.
– Jest kompletnym palantem – ciągnął dalej. – Myślisz, że można kogoś zabić bezkarnie, tylko dlatego, że jest de…
– Tristan – powtórzyłam, tym razem głośniej. – Moja mama nie żyje.
W telefonie zapadła cisza, słyszałam tylko urywany oddech Tristana. Przeraziłam się, że nic nie mówi. Rzadko kiedy brakowało mu słów; takich sytuacji było kilka – mogłabym je policzyć na palcach jednej ręki.
– Ale ze mnie kretyn – wydukał wreszcie. – Tak mi przykro, Melly.
Wszystkim jest zawsze przykro, jakby byli temu winni.
– To nie twoja wina – powiedziałam.
– Zaraz u ciebie będę.
– Nie musisz…
– Owszem, muszę.
Tristan przyszedł i siedział ze mną przez wiele godzin, głaszcząc mnie po włosach; zaciskałam dłonie w pięści, a potem je otwierałam, palec po palcu, jakbym za każdym razem spodziewała się ujrzeć coś innego.
Teraz prowadzi mnie wzdłuż Connecticut Avenue – człowiek z misją. Mijamy sklep z koralikami (napis na oknie wystawowym obiecuje „Paciorkowy zawrót głowy”), monopolowy i butik Ann Taylor, przechodzimy obok kafejki Kramerbooks i maciupeńkiej galerii sztuki. Kupujemy kawę na wynos w Starbucksie i siadamy na skwerze wewnątrz ronda na jednej z ławek chwilowo nieokupowanych przez bezdomnych albo obściskujące się nastolatki.
Lubię Dupont Circle. Podoba mi się ta mozaika kancelarii prawniczych, ekskluzywnych butików, sklepów z muzyką niezależną, sex shopów, idiotycznych barów tematycznych i absurdalnie drogich hipsterskich knajpek. Lubię sobie przysiąść na gigantycznej, kiczowatej marmurowej fontannie na środku placu i przyglądać się chłopcom z pomalowanymi oczami, pomykającym w obcisłych dżinsach i szalikach Burberry. Latem w soboty Dupont tętni życiem. Pełno tu ludzi robiących zakupy, włóczących się, jedzących.
Obserwowałam to nie raz.
– Czasami nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyrwę – wzdycham.
– Chcesz ze mną wyjechać do Nowego Jorku?
Uśmiecham się.
– Pewnie.
– Postanowione. Tylko jak zarobimy milion dolców, żeby przeżyć na Manhattanie?
– Myślałam o handlu narkotykami i uprawianiu nierządu – odpowiadam.
– I to mi się podoba – kwituje Tristan, poklepując mnie po ramieniu. – Na tobie zawsze można polegać.
Gdy zapada cisza, Tristan trąca mnie łokciem, jakby chciał powiedzieć: „Tylko nie odpływaj”.
– Mój ojciec to świr – odzywa się nagle. – Serio, jest zdrowo stuknięty.
– Też mi nowość!
– Danny chciał jechać na ryby – wyjaśnia – a ja na to: „Nie mam ochoty, to nudne i obrzydliwe”, i wtedy mój ojciec mówi… Uwierz mi, Mel, nie żartuję… No więc, mówi: „Zmężniej, Tristan. Nie bądź taką ciotą”.
– Nie ma co, taktownie! – stwierdzam z sarkazmem.
– Nie chodzi o to, że nie lubię spędzać czasu na łonie natury. Po prostu nienawidzę wędkowania. A jednak, gdy wyjechaliśmy na nasze tak zwane wakacje, przez kilka dni nie robiłem nic innego, tylko łowiłem z braćmi ryby, co swoją drogą jest naprawdę nudne i obrzydliwe. A potem sam cuchnąłem rybami, nawet po prysznicu. Zamiast ryby miałem ochotę wypatroszyć coś innego, bo uwierz mi…
– Tristan – przerywam mu.
Natychmiast się zamyka i bierze mnie za rękę.
– Mów, słońce.
– Jutro początek szkoły. Możesz mi coś obiecać?
– Co tylko zechcesz.
– Obiecaj mi – mówię szeptem – że ten rok będzie lepszy niż minione lato.
Mrugam i przed oczami widzę Damona, jak siedzi przygarbiony w boksie, trzymając w ślicznych dłoniach teczkę ze zdjęciami. Widzę, jak się uśmiecha, ukazując rząd prościusieńkich białych zębów i dołeczki w policzkach. Ten uśmiech trwał może ułamek sekundy, ale był piękny.
Oczy Damona były takie zielone.
– Masz to jak w banku – obiecuje Tristan.

Rozstaję się z Tristanem przy stacji metra Tenley¬town i wracam pieszo do domu. Billie Holiday mruczy w moich słuchawkach: „Nikomu nic do tego”.
Powietrze zaczyna się ochładzać, brutalna wilgotność staje się bardziej znośna. Idę na tył domu, siadam na dolnym stopniu ganku i patrzę, jak słońce chowa się leniwie za horyzontem, roztapiając błękit nieba w złocisty róż.
Gdy miałam czternaście lat, wyprawiliśmy przyjęcie z okazji czterdziestych piątych urodzin mamy. Było hucznie i tłumnie, goście wylewali się na podwórko i werandę, przysiadali na każdej wolnej powierzchni, popijali drinki, jedli, śmiali się i tańczyli. Tata zamknął tego wieczoru restaurację, tak aby każdy mógł przyjść: Macho, Janine, Dahlia i Andrea, a także wszyscy szeregowi kucharze: José, Rudy i Isaiah. Zjawili się nawet inni nauczyciele – koledzy mamy z pracy – oraz kilkoro dawnych uczniów i niemal wszyscy z grona jej przyjaciół.
Mama była w szczytowej formie, pląsała po kuchni razem z Macho. W eleganckich wizytowych spodniach z rozszerzanymi nogawkami, białej zapinanej koszuli z otwartym kołnierzykiem, cienkim, czarnym, luźno zawiązanym krawacie i czarnej fedorze nasuniętej na jedno oko wyglądała jota w jotę jak Marlene Dietrich. Próbowała tańczyć jakąś rozbujaną salsę, przebierając nogami po lino¬leum do synkopowego rytmu. Momentami za bardzo się wychylała na bok, a wtedy Macho ją łapał i przytrzymywał, ostrzegając: „Ostrożnie, Dana, nie zrób sobie krzywdy”.
Tata stał w kącie z uśmiechem na twarzy, przyglądając im się oczami zamglonymi alkoholem i szczęściem. Widząc, jak patrzy na mamę, pomyślałam: Kocha ją. To właśnie miłość.
Późnym wieczorem, gdy wszyscy goście już poszli, mama chwiejnym krokiem wspięła się po schodach na górę, pijana, ale radosna. W holu potknęła się o stertę prania i prawie się wyłożyła. Tym razem to ja przyszłam jej z pomocą, podtrzymując ją jedną ręką. Mama spojrzała na mnie z wdzięcznością i uśmiechnęła się szeroko.
– Ojej, skarbie, nie chcę, żebyś mnie taką widziała – powiedziała. – Wyglądam okropnie.
– Mamo, wyglądasz pięknie – zaprotestowałam.
Nie kłamałam: z tymi różowymi policzkami, rozpromienionymi oczami i blond włosami spływającymi falami wokół jej twarzy wyglądała bosko, wręcz niesamowicie. Była pełna życia. Sama chciałam tak wyglądać – jak ktoś, kto potrafił przykuć uwagę wszystkich, i tańcząc po kuchni, śmiał się i zarażał śmiechem innych. Dokądkolwiek poszła, roztaczała wokół siebie ciepło niczym chodzący kominek.
– Dziękuję, kochanie – odparła, przykładając mi dłoń do twarzy i przesuwając kciukiem po moim policzku. – Ale ty jesteś najpiękniejsza, wiesz o tym?
Pokręciłam przecząco głową, lecz mama zmusiła mnie, bym podniosła wzrok, po czym patrząc na mnie lśniącymi oczami, dodała:
– Mel, to prawda, i nie daj sobie wmówić niczego innego.
Ludzie wygadują różne dziwne rzeczy po alkoholu. Jestem pewna, że na trzeźwo mama nigdy by czegoś takiego nie powiedziała. Nie dlatego, że tak nie uważała, tylko nigdy nie przyszłoby jej to do głowy. Nie wydaje mi się, żeby robiła to celowo, ale zawsze była gwiazdą przedstawienia, pięknością przyciągającą światła reflektorów. Reszta z nas grała jedynie role drugoplanowe, nie tylko w dniu jej urodzin, ale codziennie.
Jak mogłam być najpiękniejsza, skoro to ona była słońcem? Ja byłam jak ten księżyc, blada i widoczna tylko w jej odbitym świetle.
Więc kim jestem teraz, gdy jej zabrakło?
Nie powinno się tak myśleć o zmarłych, prawda? Zmarłych powinno się idealizować. Byli idealni i już ich nie ma.
Tego wieczoru tata ją spacyfikował.
– Lepiej zapakuję tę panią do łóżka – oświadczył, wyłaniając się na szczycie schodów. Objął mamę w pasie i pociągnął do tyłu. Mama piszczała, a on wlókł ją do sypialni, po czym rzucił na materac. Zachowywali się jak małe dzieci – chichotali, droczyli się i torturowali łaskotkami, a potem tata zamknął drzwi kopniakiem.
Nagle na korytarzu zrobiło się cicho. Zbyt cicho. Poczułam ciarki na skórze. Poczłapałam do swojego pokoju i wgramoliłam się na łóżko. Siedząc na kołdrze, włączyłam radio i słuchałam, jak didżej stacji WPGC 95,5 puszcza zmysłowe kawałki R&B z dedykacją dla zakochanych. Położyłam się w ubraniu i gapiłam na sufit. Jedna piosenka przechodziła płynnie w drugą, trzymając miarowy rytm. Wkrótce wszystkie głosy zlały się w jeden. Na dworze zaczęło padać, a przez zamontowaną w oknie moskitierę sączył się chłód. Objęłam się rękami i leżałam spokojnie, całkiem nieruchomo.
Tak pewnie wygląda samotność, pomyślałam.
Przyjęcia się skończyły, gdy stan mamy się pogorszył – po chemii straciła włosy, pobladła i zmizerniała. Przestała się spotykać z przyjaciółmi i prawie nie wychodziła z domu. Nie mogła już dłużej ukrywać swojej tajemnicy: łysa głowa, woskowa cera, trzęsące się dłonie i przekrwione oczy wszystko zdradzały.
Zaczęłam przynosić jej lody z pobliskiej lodziarni, którą wspólnie odkryłyśmy. Sprzedawano je w zwykłych, białych półlitrowych pojemnikach, opatrzonych prostymi, czarno-białymi etykietami z nazwami smaków: ciasteczkowe, miętowe z kawałkami czekolady, czekoladowe, mango, kokosowe. Siadałyśmy u niej na łóżku i jadłyśmy prosto z kubełka, łyżka za łyżką. Aż pewnego dnia powiedziała mi, że nie może, że nie utrzyma ich w żołądku. Później się dowiedziałam, że już od wielu tygodni nie czuła smaku; chemoterapia to też jej odebrała.
A potem rak odebrał mi ją. Kropka.
Mama lubiła nosić cylindry, ot tak, dla hecy. Umiała przeklinać w dwunastu językach. Pod wpływem kaprysu wybrała się na kurs tarota, a potem oferowała wróżenie z kart wszystkim, których spotkała. Była zwariowana i nieprzewidywalna. Ludzie nieraz mi mówili: „Twoja mama to dopiero kobieta. Niesamowita. Wyjątkowa. Cudowna”. Czasami patrzyli na mnie sceptycznie i nagle oświadczali: „Masz jej oczy”, jakby zachodzili w głowę, co też po niej odziedziczyłam. Na pewno nie jej urok ani talent, ani barwną osobowość. Ale oczy owszem – taka mała genetyczna nagroda pocieszenia.
Mama była tak szalona, że zawsze sądziłam, iż zginie w honorowym pojedynku o świcie albo w jakimś dziwnym wypadku, skacząc na bungee, albo jeszcze lepiej – nisko lecący balon na gorące powietrze zetnie jej głowę.
Ale rak? Serio?
To nie ma sensu. Śmierć nie ma sensu.
Rany, już dość. Dlaczego się tak zadręczam?
Burczy mi w brzuchu. Jest już ciemno i dużo chłodniej – według mojego zegarka dochodzi ósma. Wstaję i wchodzę do środka, zastanawiając się, dlaczego tata nie zawołał mnie na kolację. Zazwyczaj ilekroć jest w domu w porze kolacji – co zdarza się rzadko – obsesyjnie pilnuje punktualności posiłku. To dziwne, że nie ma go ani w kuchni, ani na górze.
– Tato?! – krzyczę ze schodów do piwnicy.
Widzę bijące z dołu światło, ale taty ani śladu.
– Kochanie, zaraz przyjdę – dobiega do mnie jego głos, niski i napięty.
Zeskakuję po kilku schodkach. Stąd widzę wyraźniej piwnicę, zagraconą płótnami i kartonami z puszkami farby, pędzlami i paletami, wszystkimi narzędziami artysty. Pracownia mamy, rozłożona na części pierwsze, całe wyposażenie porozrzucane bez ładu i składu. Nie żeby było inaczej, kiedy żyła, tylko że teraz wszystko jest stłoczone w ciemnym pomieszczeniu, a nie rozłożone na widoku w jej słonecznym gabinecie obok salonu.
Tata zaczął znosić tu jej rzeczy kilka tygodni przed jej śmiercią. Wtedy zrozumiałam, że mama już nie wróci ze szpitala.
– Dobrze się czujesz? – pytam.
Po pogrzebie podczas stypy zastałam ojca w kuchni. Robił tosty.
– Tato – zagadnęłam go – co ty, do licha, wyprawiasz?
Popatrzył na mnie mglistymi oczami. Były ciemnobrązowe, a w kącikach zaczerwienione. Z tostera wyskoczyły grzanki. Spojrzał na nie, jakby nie wiedział, skąd się wzięły.
– Tam są ludzie – odparł.
– No i…? – zachęcałam, żeby rozwinął myśl.
– Jej tu nie ma – dodał.
Wspaniale, pomyślałam. Mama odeszła, a tata postradał zmysły.
– Tato, dobrze się czujesz? – spytałam i w tej samej chwili tego pożałowałam. To oczywiste, że nie czuł się dobrze. Przecież dopiero co pochował żonę.
Zamrugał, po czym bez słowa podał mi tost. Zjadłam go w milczeniu; był suchy, twardawy i bez smaku, prawie jak papier ścierny. Tata objął mnie ramieniem i lekko ścisnął.
Pokonuję resztę stopni. Ojciec siedzi na połamanym drewnianym krześle i przesuwa palcami po wielkim płótnie. W słabym świetle dostrzegam rozmyte, wirujące barwy, z których wyłania się abstrakcyjna, lecz dziwnie znajoma postać.
– Dała mi to – mówi spokojnie – na naszą pierwszą rocznicę. Siedemnaście lat temu.
Zapalam światło. Teraz widzę, że tą postacią jest mój tata: stoi zgarbiony nad kuchenką i coś gotuje. Białe obłoki pary unoszą się nad garnkiem, pomarańczowe wachlarze płomieni falują wokół palnika. Na jego głowie wiją się loki, teraz już mocno przerzedzone. Trzyma rękę nad garnkiem i wsypuje do niego jakąś sproszkowaną substancję.
– Wiedziała to przede mną – szepcze. – Wiedziała, co powinienem robić w życiu, nawet gdy sam rozważałem, czy nie zostać księgowym. „To praktyczne zajęcie – wmawiałem sobie. – Każdy potrzebuje księgowego…”.
Zawiesza głos i przeciera dłonią twarz. Kładę mu rękę na ramieniu, by poczuł, że jestem blisko.
– Każdy także potrzebuje jedzenia, tato – mówię szeptem.
O dziwo, z jego gardła wydobywa się śmiech.
– Święta racja, Melly.
Przyciska dłoń do płótna z wizerunkiem jego twarzy i rozchyla palce. W przerwach między nimi dostrzegam strzępki kolorów, detale wyrwane z kontekstu, które nie mają sensu.
Damon, chłopak o zielonych oczach, stojący pośród drzew…
Kim jesteś? – pytam w myślach.
W głowie mam totalny mętlik.
– Przepraszam – mówi tata.
Każdy za coś przeprasza.
– Za co? – pytam.
– Przepraszam, że nie mogłem…
Urywa. Wiem, co chciał powiedzieć: „Uratować mamy. Zatrzymać jej tu. Uleczyć. Przepraszam, że nie zauważyłem jej choroby. Przepraszam, że poznałem prawdę, gdy było już za późno”.
Są rzeczy, na które nie można się przygotować, których nie widzimy.
– To nie twoja wina – pocieszam go.

Odpryskująca farba, gołe cegły i skrytobójcze opary azbestu. Mmm. Szkoła państwowa ponownie wita w swoich progach.
Poprawiam ramiączko stanika i przeciskam się przez bramki detekcji metalu. Szafki na korytarzu wyglądają prawie jak nowe, zero graffiti. Kłują w oczy okropnym jaskrawozielonym kolorem, ale przynajmniej są niepomazane; pozostaną takie tylko przez kilka pierwszych tygodni. Na ścianie przed aulą wisi galeria zdjęć naszych drużyn sportowych, której nie zmieniano zdaje się od czasu wybudowania szkoły. Same fotografie są dość nudne, wszystkie przedstawiają atletów z dawnych lat w heroicznych pozach i niemal komicznych jak na dzisiejsze czasy strojach. Chyba trzymają je tu, aby przypominały nam o tym, że sport to świetna sprawa, choć już zdążyły pożółknąć.
Korytarze buczą zbiorową energią półtora tysiąca nastolatków kipiących hormonami, nawijających o sierpniowej duchocie i swoich dorywczych pracach z piekła rodem, o tym, kto ma nową furę, nowy dom, nowego chłopaka lub nowe ciuchy.
Moje lato upłynęło pod znakiem kelnerowania, oglądania do późna telewizji i głośnego słuchania indie rocka na trzeszczących głośnikach. Do tego niekończące się wizyty w szpitalu, obrzydliwie papkowaty stołówkowy budyń i wiele nieprzespanych nocy. Moja mama umarła i nikt o tym nie wie z wyjątkiem jednego kumpla, któremu powiedziałam.
Nikogo to nie obchodzi.
To niesamowite, jak toczy się życie w liceum – ludzie tyle plotkują, a tak mało o sobie wiedzą. Moi koledzy z klasy nie są jak statki mijające się nocą, raczej jak elektryczne samochodziki w parku rozrywki, które nieustannie się zderzają, ale nic poza tym.
– Melly! – Tristan chwyta mnie w pasie i unosi w górę, kręcąc mną wokół własnej osi.
Nikt nie jest odporny na te czułości. Uściski Tristana są jak tosty cynamonowe – dobre o każdej porze dnia i nocy.
Tristan pokazuje wszystkie zęby w uśmiechu, połyskując aparatem korekcyjnym. Jego niebieskie oczy lśnią, a ciemne, potargane włosy spływają mu na twarz niczym strugi deszczu.
– Cieszysz się, że mnie widzisz? – pyta.
Wzdycham i pozwalam, by ścisnął mnie jeszcze mocniej. Wtula twarz w moje włosy. Pachnie zieloną herbatą. Tylko Tristan mógł przyjść do szkoły, pachnąc jak japoński napar. Kocham go za to.
Rozlega się przejmujący, donośny dźwięk dzwonka. Odrywamy się od siebie, a Tristan krzywi się i zaczyna kręcić włosy na palcu. Sterczą mu teraz nad czołem jak lody z automatu.
– W porze lunchu umówiłem się z jednym gościem w pewnej sprawie – oświadcza. – Więc nie wiem, kiedy się zobaczymy.
– Mam nadzieję, że nie chodzi o nic nielegalnego? Kim jest ten koleś?
Tristan unosi brew, ale nie odpowiada.
– Może po szkole? – proponuję. – O ile nie masz jeszcze prób.
– W tym roku chyba spróbuję sił w czymś innym – śmieje się Tristan. – Na przykład w… koszykówce.
– Jasne – prycham. – Moja magiczna kula bardzo w to wątpi.
Tristan pokazuje mi w żartach środkowy palec, a ja posyłam mu całusa.

Najpierw biologia, potem angielski, a po nim czytelnia. Nudzę się niemiłosiernie; biologia schodzi mi głównie na robieniu miniaturowych ptaków origami z kawałków planu zajęć. Pracowita ze mnie pszczółka.
Po lekcjach siadam pod drzewem i patrzę, jak moi szkolni koledzy wylewają się z budynku i rozpraszają niczym trujący gaz, który przez wieczór zanieczyści cały świat. Cokolwiek by mówić o amerykańskim systemie szkolnictwa, przynajmniej unieszkodliwia moje bezwartościowe pokolenie na osiem godzin dziennie. Szkoła to dla mnie nie tyle więzienie, ile szpital psychiatryczny, pokój bez klamek dla nieszczęśników dotkniętych patologią, jaką jest dojrzewanie.
– Melly! – Tristan zwala się obok mnie na ziemię i mocno ściska. – Kopę lat!
– Rany, Tristan – mówię, pokasłując. – Zostaw mi trochę powietrza w płucach. Jeszcze mi się przyda.
Tristan jest cały w skowronkach, gdy mnie puszcza.
– Słuchaj, nie uwierzysz. No więc rozmawiałem z panem Grangerem – oświadcza radośnie – i on twierdzi, że mogę mieć rację z tymi Iluminatami…
Staram się słuchać rozwlekłego wywodu Tristana na temat Kościoła Katolickiego i jego możliwych powiązań z jakimś tajnym szatańskim stowarzyszeniem, ale już po trzydziestu sekundach wyłączam się, skupiając uwagę na sunącej tam i z powrotem procesji ludzi. Niekończący się potok dżinsów, T-shirtów i trampek; tu i ówdzie jakieś kolczyki, okropne – pewnie zmywalne – tatuaże albo źle dobrane fryzury.
I nagle ktoś przykuwa mój wzrok
Damon.
Byłam ciekawa, kiedy znów go zobaczę.
W restauracji nie miałam okazji dobrze mu się przyjrzeć. Poświęcam więc chwilę, by omieść go wzrokiem. Jest wysoki, tyczkowaty, ma na sobie czarną koszulkę i workowate dżinsy, opadające na znoszone sportowe pumy. Skóra koloru latte, ciemne, kędzierzawe włosy i oczy tak zielone, że zawstydziłyby nawet Kermita. Poza tym wydatne kości policzkowe, wysoko osadzone i wyraziste. Na ramieniu ma torbę fotograficzną. Opiera się o budynek szkoły i rozmawia z kilkoma kolesiami z drużyny koszykarskiej. Podnosi szczupłą dłoń o długich palcach i układa ją w kształt pistoletu, celując w jednego z rechoczących kolegów.
Obserwuję, jak dyskutuje z jednym z graczy. Z początku obaj sprawiają wrażenie, jakby żartowali, ale potem Damon odpycha tego drugiego, osuwa się po ścianie w kucki i wyciąga z torby aparat. Unosi go do oczu, spogląda przez wizjer i zaciska palce wokół obiektywu, dostosowując ostrość.
Czy on patrzy na mnie?
– …I tak właśnie zabili Jimmy’ego Hoffę! To naprawdę fascynujące, Melly… Melanie?
Tristan prawie miażdży mi rękę, próbując przykuć moją uwagę. Odwracam głowę, skupiając wzrok na jego twarzy.
– Nic ci nie jest, Mel? – pyta, unosząc brwi.
– Nie. – Odgarniam z oczu pojedyncze pasma włosów. – Tylko mam dużo zadane. Złapiemy się później.
– No to pa – rzuca Tristan, podskakuje i ponownie mnie ściska. Jest taki ciepły i ładnie pachnie. Jego oczy mówią: „Pogadamy później, panienko”, ale to nie groźba, raczej obietnica.

W domu zaszywam się bezpiecznie w swoim pokoju, wsuwam płytę Niny Simone do wieży, zwijam się w kłębek i słucham, jak zawodzi o niedoli na świecie. Jednak kiedy zamykam oczy, w moich myślach pojawia się Damon: zielonooki Damon, który lubi czarną kawę. Damon, który chodzi do mojej szkoły. Kiedy oznajmił mi, że zaczyna naukę w Hamilton High, nawet nie pomyślałam, co to tak naprawdę znaczy.
Wymyślam mu fikcyjne życie. Przypuśćmy, że jest jedynakiem i ma bardzo atrakcyjnych rodziców. Gra w koszykówkę i uważa, że „Sports Illustrated” to kawał świetnego dziennikarstwa. Nigdy w życiu nie czytał poezji. Jest grzeczny i uprzejmy, ale niezbyt bystry. Ogląda jedynie filmy akcji, w których ludzie wylatują w powietrze. W weekendy spotyka się z przyjaciółmi – razem piją, przewracają kubły na śmieci i mają z tego ubaw po pachy.
Nie, coś tu nie gra.
– Melly, nie dajesz chłopcom szansy – powtarzała mi mama. Siadała w kuchni z filiżanką kawy w poplamionych farbą dłoniach i spoglądała na mnie przez okulary w cienkiej, drucianej oprawie, które zsuwały jej się z nosa.
– Nieprawda – odpowiadałam.
– Ani dziewczętom.
Może miała rację. Zawsze byłam tylko ja i Tristan, złączeni od pierwszej klasy podstawówki wspólnym zamiłowaniem do kolorowanek ze Spider-Manem. Ale od wielu lat nie miałam żadnej dobrej przyjaciółki. Pamiętam dokładnie, kiedy przestałam się o nie starać – w gimnazjum. Właśnie wtedy wszyscy zrobili się wredni: żarty stały się bardziej złośliwe, a przytyki bardziej osobiste. Moje ubrania nigdy nie były wystarczająco modne. Moja fryzura nigdy nie była wystarczająco ładna. „Hej, Melanie, dzwonili z roku siedemdziesiątego czwartego i chcą, żebyś zwróciła im dzwony” – dogryzła mi kiedyś Sophie Angelino. Chyba cała klasa się ze mnie śmiała.
Na co komu takie koleżanki?
Mama nie zrozumiałaby tego, bo nie byłam taka jak ona: powszechnie lubiana, urocza, wyluzowana i ładna. Nie zawierałam przyjaźni tak łatwo. Nie pasowałam do reszty. Nie umiałam flirtować, odrzucając zalotnie włosy i trzepocząc rzęsami, by przyciągnąć uwagę chłopców. Chłopcy nie patrzyli na mnie w ten sposób. Oni w ogóle na mnie nie patrzyli.
Czasami się zastanawiałam, czy to dlatego, że właściwie nie było na co patrzeć.
„Dałabym im szansę – powtarzałam sobie w myślach – gdyby oni dali ją mnie”.
Przetrząsam torebkę w poszukiwaniu zdjęcia Carlosa, które dostałam od Damona. Jest piękne. Nawet nie znam tego chłopaka, a mimo wszystko ilekroć na nie patrzę, wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
Może w ten sposób Damon chciał mi dać szansę. Chciał mnie do siebie dopuścić.
Ciekawe, o co chodzi z tym aparatem. W ogóle się z nim nie rozstaje. Czuję, że kryje się za tym jakaś historia, i chcę ją poznać.
Damon mógł po prostu odejść, kiedy zobaczył, jak płaczę w parku. Tak postąpiłaby większość osób. Właśnie w takim świecie żyjemy – pełnym ludzi, którzy wolą odwrócić wzrok.
Ale Damon tego nie zrobił. Przejął się. Chciał pomóc.
To coś znaczy.

W sobotę tata oświadcza, że babcia Agnes chce się ze mną zobaczyć.
W ogóle mnie to nie cieszy.
Nie żebym nie lubiła babci Agnes. Jest mamą mojej mamy i jedyną babcią, jaka mi pozostała. Rodzice taty zmarli, gdy byłam mała, nie zdążyłam ich nawet dobrze poznać, a ojciec mamy odszedł, zanim się urodziłam.
Mimo to nigdy nie byłam blisko z babcią Agnes. Przychodziła czasami na wernisaże mamy lub na kolację, ale zawsze dało się wyczuć pewien dystans między nią a jej córką, jakby za bardzo się różniły, by wytworzyć prawdziwą więź. Mama nigdy o tym nie mówiła, ale odniosłam wrażenie, że babcia Agnes tak naprawdę nie rozumiała, dlaczego mama chciała zostać artystką.
Któregoś razu w Święto Dziękczynienia podsłuchałam ich rozmowę w przedpokoju. Babcia Agnes zwróciła się do mamy tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Dana, nauczanie to szlachetne zajęcie, ale teraz, gdy Gary porzucił księgowość dla własnej restauracji, ledwo sobie radzicie. Jesteś bystra, mogłabyś…
– Na Boga, mamo! Odpuść już sobie!
– Ale gdybyś zajęła się czymś praktycznym…
Mama nie odpowiedziała. Po prostu odeszła, mijając się ze mną bez słowa w przedpokoju, zupełnie jakby mnie nie widziała.
Taka już była: żeby ją zrozumieć, trzeba było najpierw zrozumieć ją jako artystkę. Sztuka była nieodłączną częścią jej życia, tym, co kochała i co robiła; była jej sposobem patrzenia na świat. Zajmowała się nią, bo musiała, miała to we krwi. Problem nie polegał na tym, że nie chciała przestać, po prostu nie mogła.
Ostatnio babcia Agnes trochę zdziwaczała, ale to nie jej wina. W końcu ma osiemdziesiąt lat. W pewnym wieku wolno wyzbyć się zahamowań i mówić, co ślina na język przyniesie, nie dbając o czyjeś uczucia, choć ona właściwie nigdy nie miała takich oporów.
– Proszę, nie sprzeczaj się ze mną o to – mówi tata. – Po prostu tam pojedź.
– Ty się nie wybierasz? – pytam, a on potrząsa głową.
Świetnie. Wysyła mnie do niej jak baranka na rzeź.
– To nie fair…
– Melly – podejmuje, wyglądając przy tym tak, jakby uszło z niego powietrze – ona chce się zobaczyć z tobą. Wiem, że wolałabyś robić inne rzeczy w sobotę, ale to twoja babcia i cię kocha. Proszę, po prostu spędź z nią kilka godzin, okej?
I tak, chcąc nie chcąc, spędzam sobotnie popołudnie u babci, w jej maleńkim, ciepłym i dusznym mieszkaniu. Całe upstrzone jest kwiecistymi wzorami – kanapa w kwiaty, zasłony w kwiaty, tapeta w kwiaty i kwiaty na obrazach. To wielki bukiet, nie mieszkanie! Można pomyśleć, że przy takim zatrzęsieniu kwiatowych motywów powinno być tu miło i przytulnie, ale nie jest – śmierdzi stęchlizną, a babcia nigdy nie podciąga rolet, więc jest ciemno i ponuro. I nie ma tu żadnych żywych roślin.
Babcia Agnes częstuje mnie kanapką z tuńczykiem. Ma na sobie sweter w żyrafy – cała ona.
– Jak sobie radzisz? – pyta.
Niepewnie zanurzam zęby w kanapce. Babcia nie jest najlepszą kucharką, ale sądząc po smaku, chyba przeżyję.
– Nie najgorzej – odpowiadam.
Patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– Wyglądasz na zmęczoną. Wysypiasz się?
Wzruszam ramionami, a ona wzdycha.
– Co się stało, Melanie?
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– O to! – wyjaśnia, wskazując na mnie wymownie ręką. – Jeszcze kilka miesięcy temu byłaś zupełnie normalna. A teraz masz te włosy i biżuterię w dziwnych miejscach, a twoje ubranie wygląda jak ze śmietnika.
Dzisiaj akurat włożyłam mniej obszarpane dżinsy i T-shirt z zespołem The Smiths, który znalazłam kilka tygodni temu w jakimś sklepie z używanymi rzeczami. Jak na mnie, to i tak przyzwoicie.
– Lubię się tak ubierać – odpowiadam.
Przypominam sobie, jak pierwszy raz pofarbowałam włosy. To było w dniu, kiedy mama miała ostatnią rundę chemoterapii. Lekarze nie powiedzieli, że to ostatnia, ale na tym etapie dalsze leczenie nie miało już sensu – rak dawał przerzuty i żadna z poprzednich serii chemii nie przyniosła efektów. „To moje ostatnie podejście – wóz albo przewóz” – oświadczyła mama i posłała mi gorzki uśmiech. Przez kilka godzin siedziałam pod drzwiami łazienki, nasłuchując, jak wymiotuje. Wreszcie zaprowadziłam ją do łóżka i zasnęła. Wróciłam na górę i odgrzebawszy farbę do włosów, którą kupiliśmy z Tristanem na poprzednie Halloween, zrobiłam sobie szkarłatne pasemka. Gdy znów do niej zeszłam, już nie spała. Spojrzała na mnie i wyciągnąwszy ręce, przeczesała mi włosy. Żywa czerwień mocno kontrastowała z bielą jej dłoni, które nigdy nie były tak blade.
– Podobają mi się – oświadczyła. – W twoim wieku też się tak farbowałam.
– Naprawdę? – spytałam z niedowierzaniem. – To było wtedy, gdy miałaś fazę na punk rocka?
– Wyczuwam w twoim głosie nutę sarkazmu – zauważyła. – Wypraszam sobie.
– Ależ skąd, mamo – zaprzeczyłam.
– Musisz wiedzieć – przemówiła autorytarnym tonem, choć była już bardzo słaba – że zawsze byłam i będę punkrockową dziewczyną.
– Uhm – przytaknęłam.
– To stan umysłu, nie włosów.
– Mamo, co ty mówisz? Stan włosów?
Zrobiła dramatyczny gest ręką.
– Podaj mi, proszę, perukę z zielonymi pasemkami, żebyśmy wyglądały podobnie.
Mijały kolejne miesiące, a mama była coraz bledsza. Wyglądała, jakby dosłownie znikała, nieubłaganie wymazywana z kartki gumką do ścierania. Stopniowo gasła i słabła; było jej coraz mniej. Ja zmieniałam się wraz z nią. Przekłuwałam sobie uszy – jedna dziurka za każdy dzień, kiedy wracałam do domu i zastawałam ją na kolanach wymiotującą w łazience, wycieńczoną suchymi torsjami. Rwałam sobie dżinsy, dopóki nie były w strzępach jak moje nerwy. Kupowałam T-shirty z wulgarnymi nazwami zespołów, których nigdy nie słuchałam, pod przykrywką buntu wobec istniejącego stanu rzeczy. Patrzyłam na brud zbierający się pod moimi paznokciami i zastanawiałam się, z jakiego grobu próbowałam się wydostać.
Nagle to ja byłam słońcem: oślepiającym, bijącym w oczy, zbyt jaskrawym, by patrzeć na nie wprost. Mama zaś była księżycem: stopniowo ubywającym sierpem, który w końcu całkiem znikł.
– Czy to taka faza? – pyta babcia. – Wiem, że nastolatki czasami się buntują, ale ty byłaś zawsze taka rozsądna.
Rozsądna. Tak, taka byłam. Rozsądna, praktyczna, cicha. Nudna jak flaki z olejem.
– To żaden bunt – protestuję.
– Chodzi o twoją matkę? – drąży dalej.
Tego dnia, kiedy w parku spotkałam Damona, siedziałam w tym samym miejscu, w którym czasami wspólnie rysowałyśmy. Pomyślałam wtedy: „Już nigdy tu z nią nie przyjdę”. To było jak cios w brzuch. Przez te wszystkie miesiące patrzyłam, jak umiera, a jednak nie dopuszczałam do siebie, że to się dzieje naprawdę. Że to nieodwracalne. Nigdy nie byłam osobą religijną, ale nagle zrozumiałam, skąd wzięło się tyle legend o życiu pozagrobowym.
Bo jak można po prostu przestać istnieć?
Być może taki strój, farbowane włosy i kolczyki w dziwnych miejscach to faktycznie głupota. Wiem, że to wszystko nie przywróci mi mamy. Nie przywróciło, gdy była chora, więc tym bardziej teraz.
Jednak kiedy się tak ubieram, czuję się bezpieczniej i bliżej niej. Bardziej punkrockowo.
Wtedy czuję, że dam radę i że mogę żyć bez niej.
Nie mogę już dłużej być cichą, spokojną Melanie, tą nudziarą, która nigdy się nie wychyla i o nic nie prosi, bo tak jest łatwiej.
Świat musi teraz przywyknąć do nowej Melanie.
Ale wątpię, by babcia Agnes to zrozumiała.
– To nie ma z nią nic wspólnego – odpowiadam.